Informacje

  • Wszystkie kilometry na BS: 75311.03 km
  • Niektóre km w terenie na BS: 8181.95 km
  • Czas na rowerze na BS: 154d 23h 52m
  • Prędkość średnia na BS: 20.24 km/h
  • Więcej informacji

Moje rowery

Tak daję czadu w 2023: button stats bikestats.pl
Tak dawałem czadu wcześniej:

Licznik odwiedzin

od VI 2023

Statystyki zbiorcze na stronę

Szukaj

Znajomi


Archiwum

Linki

Wtorek, 26 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz

Plan miałem początkowo taki, żeby

Rower:
85.92 km (28.00km teren) czas jazdy: 04:38 h AVS:18.54km/h

Plan miałem początkowo taki, żeby pojechać asfaltem przez Czechy do Kotliny Kłodzkiej i obadać Kudowę Zdrój, Polanicę Zdrój i Kłodzko, ale za namową Tomka zmieniłem opony na terenowe, więc taka trasa automatycznie odpadała.

Sama czynność zmiany opon zajęła mi strasznie dużo czasu. Wstałem bardzo wcześniej, jak na mnie (można nawet powiedzieć, że w środku nocy), bo o 6:30. Ale mocno się guzdrałem więc zmieniłem opony i łańcuch oraz go wymyłem i nasmarowałem ostatecznie dopiero bankowo po dziesiątej.

Potem poszedłem coś zjeść na śniadanie, ale nie było zbyt dużego wyboru: płatki z mlekiem, jabłko, pomidor, banany. Jednak najgorsze było to, że zaczęło kropić, a po chwili padać. Zdecydowałem, że na razie na bike nie wychodzę i pojechaliśmy samochodem obejrzeć pobliskie rejony. Ten trip zajął dobrą godzinę.

W międzyczasie przestało padać, a my przy okazji zrobiliśmy zakupy, więc można było wracać. Rower na dach zapakowałem chyba koło dwunastej i jakoś wkrótce wystartowaliśmy. Po drodze kupno mapy. Skierowaliśmy się trochę na czuja na zachód mijając Piechowice, Jelenią Górą, Szklarską Porębę (z tym, że niekoniecznie w takiej kolejności:)), aż dojechaliśmy do Świerardowa Zdrój. I tu out z samochodu. Patrząc co miejscowość na mapę zdecydowałem, że to właśnie stąd chcę zacząć trasę.

Napełniłem bidony, polansowałem się na Orlenie i ruszyłem;)


Kierunek - szlakiem ER-2 do jak najbliżej Karpacza. Jednak jak się okazało wcale nie było to takie proste jak na papierze. Na samym początku trasy czułem się trochę zbyt ciężki, zdecydowanie cięższy niż zwykle. Przez ten plecak było mi nienaturalnie i miałem wrażenie, że ciągnie mnie do tyłu. A na dodatek początek to był jeden długaśny podjazd. Na znacznym fragmencie gorszy od Miodowej i zdecydowanie bardziej uciążliwy.





Zrobiłem sobie 8,5km w taki sposób, zanim dojechałem na prawie szczyt, gdzie była jakaś fajna chatka - restauracja czy cuś, w każdym bądź razie duże to to było i oferowało usługi gastronomiczne. Ale przede wszystkim były tu super widoki – chyba najlepsze, jakie w ogóle dzisiaj widziałem. Niestety myśląc, że zaraz będę zawracał nie pstryknąłem foty. A błąd, bo za chwilę zdecydowałem się jechać dalej szlakiem pieszym i nie chciało mi się już dokładać półtora kilometra z czego większość po luźnych nieprzejezdnych dla mnie kamieniach. Trudno, nauczka na przyszłość, żeby pstrykać od razu.

Ruszyłem żółtym szlakiem. Początek był całkiem przejezdny, jednak później kilkadziesiąt metrów musiałem nieść lub prowadzić rower i już chciałem nawet wracać, ale spojrzałem na mapę i miało tego być tylko około jednego kilometra, więc postanowiłem to przemęczyć. I dobrze, bo jeszcze ze sto metrów i dałem radę jechać powoli, asekuracyjnie, ale w miarę bezpiecznie. I mogę powiedzieć, że moja wytrwałość została nagrodzona ponieważ za niedługo rozpoczął się czterokilometrowy zjazd. Ekstra. Po drodze zrobiłem kilka fotek.


Dojechałem do asfaltu. I tu zaczęła się pierwsza większa jednoosobowa narada mentalna – w która stronę jechać? Nie potrafiłem znaleźć punktu na mapie, w którym się znajdowałem, jednak na podstawie słońca ustaliłem, że lepiej jechać w prawo. I tak rzeczywiście było. A, żeby już wszystko było git, to rozpoczął się kolejny zjazd. Asfaltowy. Samo rozpędziło mnie spokojnie do sześćdziesiątki, ale musiałem uważać, bo a nóż samochód mi wyjedzie lub pieszy będzie. Zwalniałem do bezpiecznych prędkości.

Tym kawałkiem szlaku przejechałem przez przepiękne tereny. Minąłem (chyba) Chatkę Górzystów, i Schronisko Orle.


W końcu trasa doprowadziła mnie do drogi głównej.


Była siedemnasta pięć, kiedy zdecydowałem się, że skoro jestem tak blisko, to zajadę do słynnego Harrachova. Droga to sam szybki zjazd po asfalcie. Tym razem tylko 67km/h z groszami, ale nie bicie rekordów było moim zamiarem.

W samym Harrachovie zrobiłem kilka fotek, w tym skoczni, przypadkiem przestraszyłem na zjeździe pewną babcię, która zaczęła coś krzyczeć po czesku i pojechałem sobie w drogę powrotną – do Szklarskiej Poręby znaczy się.


Dopiero teraz wcześniejszy zjazd zaczął mi się nie podobać, kiedy przemienił się w podjazd. Ale na szczęści wkrótce wyprzedził mnie jakiś młody gościu na szosie Authora, więc usiadłem mu na koło i poszło całkiem szybko. Nasza konwersacja nie była długa - „Thanks!”, „No problem”.

W okolicy Jakuszyc skręciłem ponownie w teren. To był przyjemny fragment. Lekka jazda. Prawie cały czas z górki. W taki sposób dotarłem do Szklarskiej Poręby. Tutaj niestety krótka przerwa na znalezienie trasy. Ja wiem, że mój wzrok jest bardziej sokoli niż sokoła, ale tych znaczków naprawdę czasem jest za mało, szczególnie w miejscowościach. A czasem ludzie pomagają im się wyrecyclingować z ich pierwotnych miejsc.

No dobra. Przynajmniej zaliczyłem fajny zjazd asfaltem przez miejscowość. Po odnalezieniu właściwej drogi zaczął się chyba najbardziej urokliwy kawałek trasy. Prowadziła ona przez las, leśną ścieżką z odrobiną kamyczków czy też szutru. Wszędzie pachniało przyrodą, a po drodze mijałem górskie strumyki pełne mieniącej się wody. Po prostu bajka.


W taki przyjemny sposób dojechałem do Przesieki.


Tutaj pojawił się kolejny problem ze znalezieniem odpowiedniej trasy. Ewidentnie długie odcinki bez jakiegokolwiek znaczka mi nie służą. Tym razem okazało się, że ten znajduje się za chamskim podjazdem, który miałem nadzieję akurat ominąć jakoś i nawet zjechałem jeszcze raz kawałek w dół w poszukiwaniu zielonej ikonki na białym tle. Jednak mimo wszystko ucieszyłem się kiedy na górze okazało się, że jestem cały czas na dobrej drodze. Cieszyłem się tak za każdym razem, całkiem jak małe dziecko. Jednak nie trwało to długo.

Nie minęło wiele czasu, kiedy zrozumiałem, że prawdziwy podjazd dopiero przede mną. 22x32. I wszystko jasne. Po wyjeździe z miejscowości zaczęło się najgorsze. I gdyby nie to, że chciałem móc przejechać jak najwięcej kilometrów i niepotrzebnie nie obniżać średniej, to najzwyczajniej w świecie bym podprowadził.

Zatrzymałem się. Już nie ważne było, że mi się rysuje napis XTR na lewym pedale, chociaż jak kładłem rower na asfalcie, to byłem delikatny. Usiadłem sobie, wyjąłem mapę i zacząłem jeść banana. W tym czasie z lasu poczęły wydobywać się jakieś dziwne dźwięki. Czyżby szedł na mnie bezdomny dziadek górski ze swojej kryjówki albo jakaś sarna lub dzik? Wszystko jedno. Przyspieszyłem tempo spożywania strawy. Drogę już wybrałem – najpierw trochę pod górę, potem do góry, a potem już tylko pod górę – wszystko jasne. Szybko założyłem na siebie plecak i zacząłem gnać tempem 7-9km/h. Czad. Co jakiś czas się oglądałem za siebie, ale nic z lasu nie wylazło, żeby mnie dogonić i zjeść. Widocznie dwie skórki od banana wystarczyły, żeby uratować mi życie.

Zwolniłem do sześciu kaemów na godzinę, a potem chyba do jeszcze mniej. Później w rozmowie z Tomkiem dowiedziałem się, że jechałem początkowy kawałek do drogi pod Odrodzenie. Thx, ale nie dzisiaj. Zresztą i tak już było coraz ciemniej. Chyba dochodziła już dwudziesta, o ile już nie było po. Teoretycznie obliczyłem, że mam czas do dwudziestej dwadzieścia, a potem bezwzględnie muszę znajdować się poza lasem, bo raz, że nie zdołam zobaczyć znaczków i się zgubię, dwa, że obawiałem się spotkania na drodze jakiegoś psa lub dzika, a trzy, że samemu w obcym terenie i do tego w terenie w nocy jest smutno, niefajnie i płakać się chce.

Ok. Po okropnym podjeździe za Przesieką i kontynuowaniu drogi jak na samym początku wyprawy szlakiem ER-2, zaczął się ekstra zjazd. Asfalt, trochę dziur, trzeba było uważać i ewentualnie podskakiwać, ale 45-50km/h trzymałem. W taki sposób dojechałem do Borowic.

I tu kolejna jednoosobowa narada - co robić. Tym razem musiałem szybko decydować, ale też szukać szybkiego powrotu. Teraz wiem, że słusznie postąpiłem rezygnując z przejazdu przez Borowice i zostając na chwilę na niebieskim szlaku pieszym. I tak czterysta metrów dalej się połączył z ER-2, ale ja zyskałem jakieś dziesięć, piętnaście minut. Cennych minut jazdy przy resztkach światła wieczornego. Pamiętam, że było już około 20:20, kiedy zdecydowałem się na desperaci ruch i znów wjechałem w teren. Jakieś siedemset metrów dalej miałem chwilę zawahania. Odpaliłem obie lampki, jednak SHL-01 gasł mi pod wpływem wstrząsów. Miałem do pokonania jakiś podjazd. Gdzieś przez drzewa usłyszałem szczekanie psów. Szczekały jakieś pięćset metrów wcześniej, kiedy przejeżdżałem koło jakiejś posesji. Teoretycznie gdybym zawrócił, to na zjeździe chyba dałbym radę uciec. Piszę chyba, bo dotychczas ścigałem się po płaskim i zawsze dawało radę, tylko że z jamnikami i innymi ratlerkami.

Wyciągnąłem mapę. Szybkie oszacowanie – jestem tu, czyli do asfaltowej drogi muszę mieć pewnie z tyle. Kilometr. Około kilometra. Dobra, dam radę, pełen luz. Ruszyłem dalej. Po drodze przez moją głowę przechodziły myśli „pierwszy raz w górach na rowerze i już go GOPR będzie musiał szukać;)".

Dojechałem do asfaltu. Uff. Dam radę. Ruszyłem. Pod górkę, ale co z tego. Teraz już mógł sobie w pełni zapadać zmrok. Byłem na asfalcie. Żadnych skrętów. Już tylko tą drogę miałem dojechać do Karpacza.

Tak więc wspinałem się. Przejechałem przez Przełęcz pod Czołem zupełnie o tym nie wiedząc. Chciało mi się pić. Już od jakiegoś czasu oszczędzałem, bo po drodze nie było żadnego bufetu. Tzn. nie chciało mi się szukać żadnego łatwo dostępnego sklepu, spod którego nikt by mi roweru nie pożyczył na wieczne oddanie.

W końcu zobaczyłem przy drodze kota, w któego oczach odczytałem współczujące słowa otuchy „Miau, miau, wspinaj się dalej, cieniasie”. Niedoczekanie twoje, kocie, bo dwadzieścia metrów po tobie minąłem tabliczkę z napisem Karpacz. Jeszcze tylko końcówka podjazdu i zaczął się zjazd. Zjazd bajka. Serpentynka. Jakieś sześć, siedem kilometrów. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę bez pedałowania. Nawet wyprzedziłem na jakiś zakręcie dwa samochody. Rower-power.

Trasę zakończyłem jeszcze wspięciem się po schodach do pokoju. Przed drzwiami przywitał mnie jeszcze sąsiad z pokoju obok delektując się dymem z palącego się kawałka suchego liścia owiniętego w biały papierek z pomarańczową końcówką.

Żeby podsumować: było fajnie.

Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko zalogowani. Zaloguj się · Zarejestruj się!

Blogi rowerowe na www.bikestats.pl