Wpisy archiwalne w kategorii
zz Wakacje zz
Dystans całkowity: | 3678.66 km (w terenie 232.30 km; 6.31%) |
Czas w ruchu: | 164:09 |
Średnia prędkość: | 22.41 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 177 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 133 (71 %) |
Suma kalorii: | 6462 kcal |
Liczba aktywności: | 55 |
Średnio na aktywność: | 66.88 km i 2h 59m |
Więcej statystyk |
Sobota, 22 sierpnia 2009Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Wisła i okolice part 3
Rower:
Trek24.21 km (0.00km teren) czas jazdy: 01:22 h AVS:17.71km/h
Dzisiaj o 11 miało zacząć padać, więc wystartowaliśmy parę minut po 8:30. Kierunek Istebna, trasa w całości po asfalcie. Można ją streścić mniej więcej tak: 1km relatywnie płasko, 2,4km podjazdu, 1km lekko z górki, 2km mocniej z górki, ~4,5km mieszane, ale raczej pod górę, podjazd, zjazd i powrót.
Na jednym ze zjazdów pobiłem rekord prędkości 73,78km/h, ale można spokojnie wykręcić więcej.
Nie było dzisiaj żadnych oszałamiających widoków, ale zamieszczam parę fotek.
Na jednym ze zjazdów pobiłem rekord prędkości 73,78km/h, ale można spokojnie wykręcić więcej.
Nie było dzisiaj żadnych oszałamiających widoków, ale zamieszczam parę fotek.
Piątek, 21 sierpnia 2009Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Wisła i okolice part 2
Rower:
Trek53.97 km (30.80km teren) czas jazdy: 05:30 h AVS:9.81km/h
Dzisiaj to było prawdziwie po MTBekowatemu! Zaczęło się od mojego spóźnionego stawienia się na miejsce startu, ale i tak dużo lepiej niż ostatnio. Ruszyliśmy zjazdem asfaltowym po to, aby złapać zielony (lub żółty) szlak z Wisły. Miało być dzisiaj w całości przejezdnie, ale tutaj był z km prowadzenia w terenie aż doczłapaliśmy do asfaltu. Dalej było pod górę, ale można było jechać, z czego Tomek korzystał bardziej niż ja.
Później było trochę z buta. Właściwie dzisiaj było bardzo dużo z buta, zwłaszcza dla mnie, stąd taka średnia. Dotarliśmy do Trzech Kop Wiślańkich czy czegoś takiego. I dalej sru żółtym szlakiem.
Do DW942 znowu mieliśmy niezłe podejście. Masakra. Końcowe wyjście na ulice to niezła wspinaczka.
W Szczyrku wjechaliśmy na czerwony szlak. Ten odcinek był fajny. Były tez momenty nieprzejezdne w trakcie, których Tomek stwierdził, że gdyby nie było od czasu do czasu po drodze paru ludzi, to bym więcej prowadził. Nie miał racji. Bo tylko cieniasy robią coś na pokaz. A ja z pewnością taki nie jestem i nigdy nie robię nic na pokaz. ;)
Fotki z czerwonego szlaku (chyba):
Później zaczęło się najgorsze z dzisiaj. Po wyjechaniu z miejscowości, której nazwy nie pomnę, uderzyliśmy szlakiem nieoznakowanym na Skrzyczne. Zaczęło się podchodzenie. Ten etap zajął nam 2 godziny, w trakcie których pokonaliśmy 4km..
Ludzie w wagoników mówili „żal mi ich”. Ale nie potrzebowaliśmy ich współczucia. Zaproponowałem za to Tomkowi, żeby ich oszukać , wziąć na litość i żebrać o piątaka na bilet.
Dużo dalej, na szczycie – Skrzyczne 1257m.n.p.m.
Ja mam różową torebkę, Tomek ma śpiworek..
W drogę powrotną nastał jechać czas. Zaczęło się fajnie, czyli zjaździkami.
Ale później było znowu ciężkie podejście. Za nim znowu raz góra, raz dół i dziwne robale.. Było już po 18, kiedy w naszym zajebistym teamie pojawiły się pewne obawy czy zdołamy wrócić do bazy przed zmierzchem, ponieważ odbicia w prawo ani widu, ani słychu, a przed nami wyrosła kolejna góra ze szczytem na 1140m.n.p.m. Skręciliśmy w prawo w dół w pseudościeżkę. Ledwo się po tym dało iść. Chwilę później pojawiło się skrzyżowanie. W którą iść/jechać? I całe szczęście przypomniałem sobie o Google Maps. Dzięki niemu mniej więcej zlokalizowaliśmy się i obraliśmy prawidłowy kierunek powrotu patrząc na słońce. Dalej dojechaliśmy już łatwo z górki po szutrze do asfaltu, którym dwa dni temu się wspinaliśmy, a tu już byliśmy prawie w domu. Za chwilę się rozdzieliliśmy.
A to już na samym końcu w Wiśle
Dzisiaj przekroczyłem też 4kkm na Treku.
Później było trochę z buta. Właściwie dzisiaj było bardzo dużo z buta, zwłaszcza dla mnie, stąd taka średnia. Dotarliśmy do Trzech Kop Wiślańkich czy czegoś takiego. I dalej sru żółtym szlakiem.
Do DW942 znowu mieliśmy niezłe podejście. Masakra. Końcowe wyjście na ulice to niezła wspinaczka.
W Szczyrku wjechaliśmy na czerwony szlak. Ten odcinek był fajny. Były tez momenty nieprzejezdne w trakcie, których Tomek stwierdził, że gdyby nie było od czasu do czasu po drodze paru ludzi, to bym więcej prowadził. Nie miał racji. Bo tylko cieniasy robią coś na pokaz. A ja z pewnością taki nie jestem i nigdy nie robię nic na pokaz. ;)
Fotki z czerwonego szlaku (chyba):
Później zaczęło się najgorsze z dzisiaj. Po wyjechaniu z miejscowości, której nazwy nie pomnę, uderzyliśmy szlakiem nieoznakowanym na Skrzyczne. Zaczęło się podchodzenie. Ten etap zajął nam 2 godziny, w trakcie których pokonaliśmy 4km..
Ludzie w wagoników mówili „żal mi ich”. Ale nie potrzebowaliśmy ich współczucia. Zaproponowałem za to Tomkowi, żeby ich oszukać , wziąć na litość i żebrać o piątaka na bilet.
Dużo dalej, na szczycie – Skrzyczne 1257m.n.p.m.
Ja mam różową torebkę, Tomek ma śpiworek..
W drogę powrotną nastał jechać czas. Zaczęło się fajnie, czyli zjaździkami.
Ale później było znowu ciężkie podejście. Za nim znowu raz góra, raz dół i dziwne robale.. Było już po 18, kiedy w naszym zajebistym teamie pojawiły się pewne obawy czy zdołamy wrócić do bazy przed zmierzchem, ponieważ odbicia w prawo ani widu, ani słychu, a przed nami wyrosła kolejna góra ze szczytem na 1140m.n.p.m. Skręciliśmy w prawo w dół w pseudościeżkę. Ledwo się po tym dało iść. Chwilę później pojawiło się skrzyżowanie. W którą iść/jechać? I całe szczęście przypomniałem sobie o Google Maps. Dzięki niemu mniej więcej zlokalizowaliśmy się i obraliśmy prawidłowy kierunek powrotu patrząc na słońce. Dalej dojechaliśmy już łatwo z górki po szutrze do asfaltu, którym dwa dni temu się wspinaliśmy, a tu już byliśmy prawie w domu. Za chwilę się rozdzieliliśmy.
A to już na samym końcu w Wiśle
Dzisiaj przekroczyłem też 4kkm na Treku.
Środa, 19 sierpnia 2009Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Wisła i okolice
Rower:
Trek58.86 km (9.30km teren) czas jazdy: 03:50 h AVS:15.35km/h
Dzisiaj wspólna jazda z Tomkiem po Beskidzie Śląskim. Wyruszyliśmy kilkanaście minut po 11 spod tamy na Jeziorze Czerniańskim w Wiśle. Nie bardzo kumałem dokąd i którędy jedziemy, ale odwiedziliśmy m.in. Istebną i Koniaków. Nieźle sobie dałem dzisiaj w dupę. A specjalnie odpoczywałem przez kilka ostatnich dni, żeby mieć świeżość na jeżdżenie w górach, ale i tak z Tomkiem to nic nie dało. ;) Jutro robię przerwę i uzupełniam braki edukacyjne, a pojutrze kierunek Szczyrk. W ogóle, to dzisiaj mieliśmy jechać do Słowacji chyba, ale szlak okazał się być pieszy i zmieniliśmy trasę. Później się skapnąłem, że i tak dokumentów przy sobie nie miałem. :)
Oto parę fotek z dzisiaj:
Jak wrócę, to wrzucę więcej, bo mi się teraz nie udało aktywować pakietu danych na kom.
Oto parę fotek z dzisiaj:
Jak wrócę, to wrzucę więcej, bo mi się teraz nie udało aktywować pakietu danych na kom.
Sobota, 4 lipca 2009Kategoria .Bridgestone., zz Foto zz, zz Wakacje zz
Tour de France: Monako Time Trial
Rower:
Bridgestone49.21 km (0.00km teren) czas jazdy: 02:37 h AVS:18.81km/h
Wyjazd na Tour de France
Pomysł wyjazdu na Tour Silas rzucił w zeszłym roku. Teraz właściwie tylko o tym przypomniałem i oboje zajaraliśmy się na samą myśl, że moglibyśmy pojechać. Jako, że organizatorzy nie przysłali nam imiennych zaproszeń, rozpoczął się etap wazelinowania celem zdobycia aprobacji, tudzież wejścia w tymczasowe posiadanie sprawnego samochodu..
Wyruszyliśmy w piątek około 9:20. Rowery leżały w bagażniku, między kocami, na tym koła, a prawie wszystkie bagaże na tylnych siedzeniach. Prowadził oczywiście najlepszy ze wszystkich kierowców na świecie, czyli nie kto inny tylko ja. Silas, który hamując wrzuca na bieg jałowy i wciska sprzęgło + hamulec, z całą pewnością nim nie jest. ;) Cała trasa autostradami i to był największy plus bo zdecydowanie szybko było.
Niestety z powodu temperatury dosyć szybko poczułem, że zamieniam się w alegorię potu. Klimę oszczędzaliśmy, bo wskazania wskaźnika paliwa okazały się być przerażające, ale to jednak wina wskaźnika. Po prawie 1000km okazało się, że spalanie wynosi 5,67 litra benzyny na 100km , więc nie jest najgorzej.
O drugiej w nocy zatrzymaliśmy się na kimanie, ale takie prowizoryczne tylko, bo w samochodzie. Ja nie mogłem zasnąć, bo się cały czas pociłem i kleiłem. Przedrzemałem mocno w sumie jakieś dwie godziny. Silas znajdował się w stanie bezruchu, więc przynajmniej on coś się podregenerował.
Dwóch kolesi + >25*C + zamknięte szyby..
Następnego dnia ruszyliśmy kilkanaście minut po szóstej. Dało to nam w sam raz czasu, aby dotrzeć do mieścinki niedaleko Monako, gdzie złożyliśmy rowery, ubraliśmy ciuchy rowerowe i zostawiliśmy na parkingu samochód, sami udając się w okolice trasy pierwszego etapu Toura.
Na tle Monako
Wkrótce zorientowałem się, że moje przełożenia mówiąc eufemistycznie są do De, a Silas na swoim Radonie z łatwością mi ucieka. Zszedłem z roweru i zacząłem płakać, że ciężko mi się jedzie. Wtedy z przejeżdżającego autokaru wyszedł Lence (imię specjalnie zmienione, tak aby nikt nie domyślił się o kogo chodzi) i powiedział, że on też tak ma i żebym, się nie martwił, a najlepszym sposobem na rozwiązanie tego problemu jest poranna kaszka z trzeciej pochodnej czwartej generacji alfa beta zeta delta omega EPO, a do tego zastrzyk w pupę z kwantynitroxyomnideltaultratetrapikonanoterciomuchachochinofoloidowej mikstury sporządzonej przez teamowego chemika.
Dotarliśmy do trasy. Trochę ludków już było, ale szczerze mówiąc, to za bardzo się moim zdaniem cieszyli ze wszystkiego, bo jak sobie pomyślę o tym, że miałbym bić brawo dla kolesi na dopingu, to mi trochę opada entuzjazm.
Zanim rozpoczął się etap trochę sobie odczekaliśmy, ponieważ najpierw przejechały samochody sponsorów i rozrzucały jakieś darmowe czapeczki, cukierki, etc., na które ludzie mocno się rzucali. Dalej nastąpił przejazd zawodników, jechali parami, na lajcie, żeby obczaić traskę, która miała 15,5km (jazda indywidualna na czas). I wtedy pojechaliśmy sobie w inne miejsce.
Kolejna wspinaczka, czyli znowu niefajnie. No, ale jakoś dało radę. Widoki całkiem fajne, tylko droga wąska i kręta, a smród od skuterów ponad moją tolerancję. Dobra, trochę w górę to i za chwilę w dół. Rozpoczęła się serpentyna. I to całkiem niezła. Udało nam się nie zabić i dojechać do innego miejsca trasy. Trochę sobie popatrzyliśmy, a później pojechaliśmy pooglądać miasto Monako.
Kasyno
Powrót znowu pod górę. Zdążyliśmy uciec do samochodu na styk przed deszczem i zdecydowaliśmy, że podjedziemy jeszcze raz do Monako samochodem, stamtąd do Nicei i wracamy w drogę powrotną do domu bez noclegu. Szczerze mówiąc to trochę bez sensu, ale atmosfera była ogólnie niezbyt sympatyczna, mówiąc eufemistycznie, więc nawet mi to pasowało. Zahaczyliśmy jeszcze przejazdem o fajne widoczki, właściwie najlepsze z całej trasy (przełęcz Brenner).
Nicea
Pomysł wyjazdu na Tour Silas rzucił w zeszłym roku. Teraz właściwie tylko o tym przypomniałem i oboje zajaraliśmy się na samą myśl, że moglibyśmy pojechać. Jako, że organizatorzy nie przysłali nam imiennych zaproszeń, rozpoczął się etap wazelinowania celem zdobycia aprobacji, tudzież wejścia w tymczasowe posiadanie sprawnego samochodu..
Wyruszyliśmy w piątek około 9:20. Rowery leżały w bagażniku, między kocami, na tym koła, a prawie wszystkie bagaże na tylnych siedzeniach. Prowadził oczywiście najlepszy ze wszystkich kierowców na świecie, czyli nie kto inny tylko ja. Silas, który hamując wrzuca na bieg jałowy i wciska sprzęgło + hamulec, z całą pewnością nim nie jest. ;) Cała trasa autostradami i to był największy plus bo zdecydowanie szybko było.
Niestety z powodu temperatury dosyć szybko poczułem, że zamieniam się w alegorię potu. Klimę oszczędzaliśmy, bo wskazania wskaźnika paliwa okazały się być przerażające, ale to jednak wina wskaźnika. Po prawie 1000km okazało się, że spalanie wynosi 5,67 litra benzyny na 100km , więc nie jest najgorzej.
O drugiej w nocy zatrzymaliśmy się na kimanie, ale takie prowizoryczne tylko, bo w samochodzie. Ja nie mogłem zasnąć, bo się cały czas pociłem i kleiłem. Przedrzemałem mocno w sumie jakieś dwie godziny. Silas znajdował się w stanie bezruchu, więc przynajmniej on coś się podregenerował.
Dwóch kolesi + >25*C + zamknięte szyby..
Następnego dnia ruszyliśmy kilkanaście minut po szóstej. Dało to nam w sam raz czasu, aby dotrzeć do mieścinki niedaleko Monako, gdzie złożyliśmy rowery, ubraliśmy ciuchy rowerowe i zostawiliśmy na parkingu samochód, sami udając się w okolice trasy pierwszego etapu Toura.
Na tle Monako
Wkrótce zorientowałem się, że moje przełożenia mówiąc eufemistycznie są do De, a Silas na swoim Radonie z łatwością mi ucieka. Zszedłem z roweru i zacząłem płakać, że ciężko mi się jedzie. Wtedy z przejeżdżającego autokaru wyszedł Lence (imię specjalnie zmienione, tak aby nikt nie domyślił się o kogo chodzi) i powiedział, że on też tak ma i żebym, się nie martwił, a najlepszym sposobem na rozwiązanie tego problemu jest poranna kaszka z trzeciej pochodnej czwartej generacji alfa beta zeta delta omega EPO, a do tego zastrzyk w pupę z kwantynitroxyomnideltaultratetrapikonanoterciomuchachochinofoloidowej mikstury sporządzonej przez teamowego chemika.
Dotarliśmy do trasy. Trochę ludków już było, ale szczerze mówiąc, to za bardzo się moim zdaniem cieszyli ze wszystkiego, bo jak sobie pomyślę o tym, że miałbym bić brawo dla kolesi na dopingu, to mi trochę opada entuzjazm.
Zanim rozpoczął się etap trochę sobie odczekaliśmy, ponieważ najpierw przejechały samochody sponsorów i rozrzucały jakieś darmowe czapeczki, cukierki, etc., na które ludzie mocno się rzucali. Dalej nastąpił przejazd zawodników, jechali parami, na lajcie, żeby obczaić traskę, która miała 15,5km (jazda indywidualna na czas). I wtedy pojechaliśmy sobie w inne miejsce.
Kolejna wspinaczka, czyli znowu niefajnie. No, ale jakoś dało radę. Widoki całkiem fajne, tylko droga wąska i kręta, a smród od skuterów ponad moją tolerancję. Dobra, trochę w górę to i za chwilę w dół. Rozpoczęła się serpentyna. I to całkiem niezła. Udało nam się nie zabić i dojechać do innego miejsca trasy. Trochę sobie popatrzyliśmy, a później pojechaliśmy pooglądać miasto Monako.
Kasyno
Powrót znowu pod górę. Zdążyliśmy uciec do samochodu na styk przed deszczem i zdecydowaliśmy, że podjedziemy jeszcze raz do Monako samochodem, stamtąd do Nicei i wracamy w drogę powrotną do domu bez noclegu. Szczerze mówiąc to trochę bez sensu, ale atmosfera była ogólnie niezbyt sympatyczna, mówiąc eufemistycznie, więc nawet mi to pasowało. Zahaczyliśmy jeszcze przejazdem o fajne widoczki, właściwie najlepsze z całej trasy (przełęcz Brenner).
Nicea
Sobota, 6 września 2008Kategoria ..>100km, .Bridgestone., zz Foto zz, zz Wakacje zz
Wycieczka do Łowicza
Rower:
146.89 km (0.00km teren) czas jazdy: 06:04 h AVS:24.21km/h
Dzisiaj pojechałem sobie na trip do Łowicza. Po wcześniejszym dojechaniu samochodem z Sobótki Starej do Łęczycy naturalnie, gdzie dzień wcześniej za namową wujka zostawiłem rower.
Wystartowałem około jedenastej. Ruszyłem drogą wojewódzką nr 703 na wschód. Zjechałem, żeby przejechać przez Tum oraz Górę Świętej Małgorzaty. Ta ostatnia miejscowość leży w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się Łęczyca, zanim ta ostatnia została przeniesiona na miejsce, w którym znajduje się do dnia dzisiejszego.
Kościół w Tumie.
Usypane wzgórze, na którym ongiś znajdował się gród łęczycki.
Prawie jak w górach.
Ten kościół znajduje się teraz na wzgórzu.
Tutaj część krajoznawcza zrobiła długą pauzę, gdyż właściwie dopiero w Łowiczu było na co popatrzeć, a tak to pola, pola i jeszcze raz pola. Zero lasów = jazda bez przerwy na leśny wucet.
W Łowiczu spędziłem 45 minut. To bardzo ładne i czyste miasteczko. Trochę szkoda, że dałem ciała i nie zauważyłem, że aparat na mniejszy rozmiar zdjęć jest nastawiony, bo tak to bym miał szałowe dwumegapikselówki..
Ok. Zawróciłem w drogę powrotną. Jechało mi się tragicznie. Ciepła woda z nowego bidonu śmierdzi i to dosłownie. Po drodze spotkałem na trzech na oko mastersów na szosach, wszyscy bez kasków.
Ok. Kontynuując wypociny – dowlokłem się do Łęczycy, a stąd kawałek krajową jedynką i skręt na Sobótkę Starą. To było długie dwadzieścia kilometrów. SLR się jak zwykle nie spisał. :)
A tak wygląda nowy kokpit, przed którym spędzam najwięcej czasu. I od razu sorry dla 1024x768-resolution-users, że od czasu do czasu może coś źle wyglądać od tej pory.
Wystartowałem około jedenastej. Ruszyłem drogą wojewódzką nr 703 na wschód. Zjechałem, żeby przejechać przez Tum oraz Górę Świętej Małgorzaty. Ta ostatnia miejscowość leży w miejscu, gdzie kiedyś znajdowała się Łęczyca, zanim ta ostatnia została przeniesiona na miejsce, w którym znajduje się do dnia dzisiejszego.
Kościół w Tumie.
Usypane wzgórze, na którym ongiś znajdował się gród łęczycki.
Prawie jak w górach.
Ten kościół znajduje się teraz na wzgórzu.
Tutaj część krajoznawcza zrobiła długą pauzę, gdyż właściwie dopiero w Łowiczu było na co popatrzeć, a tak to pola, pola i jeszcze raz pola. Zero lasów = jazda bez przerwy na leśny wucet.
W Łowiczu spędziłem 45 minut. To bardzo ładne i czyste miasteczko. Trochę szkoda, że dałem ciała i nie zauważyłem, że aparat na mniejszy rozmiar zdjęć jest nastawiony, bo tak to bym miał szałowe dwumegapikselówki..
Ok. Zawróciłem w drogę powrotną. Jechało mi się tragicznie. Ciepła woda z nowego bidonu śmierdzi i to dosłownie. Po drodze spotkałem na trzech na oko mastersów na szosach, wszyscy bez kasków.
Ok. Kontynuując wypociny – dowlokłem się do Łęczycy, a stąd kawałek krajową jedynką i skręt na Sobótkę Starą. To było długie dwadzieścia kilometrów. SLR się jak zwykle nie spisał. :)
A tak wygląda nowy kokpit, przed którym spędzam najwięcej czasu. I od razu sorry dla 1024x768-resolution-users, że od czasu do czasu może coś źle wyglądać od tej pory.
Sobota, 30 sierpnia 2008Kategoria Maraton, .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Maraton w Piechowicach
Rower:
90.12 km (75.00km teren) czas jazdy: 05:10 h AVS:17.44km/h
Maraton w Piechowicach
Miejsce:
- 41 w M2
- 135 w Open
Jestem trochę zniesmaczony i nie chce mi się za bardzo rozpisywać, a więc napiszę krótko i treściwie – punktowo.
To był mój pierwszy Giga w życiu. Jednak około 12km po asfalcie to moim zdaniem wielki minus dla organizatora.
Trzy razy musiałem spuszczać powietrze z amortyzatora, by mimo wszystko i tak dostawać szału z powodu bólu stawów w palcach.
Co do oznakowania trasy, to było perfekcyjne! Po niej jeździł na motorze ratownik. Ja bez gleb, bo asekuracyjnie jeżdżę, plus przez te palce musiałem zwalniać prawie do zera na zjazdach i mnie brali jak leszcza. :) Ale widziałem jednego groźnego orła, który do góry wzbił się niczym wiatr. Kolo zrobił takie OTB, że ja nie mogę! Się zatrzymałem, ale wstał i zginał ręce i nogi, więc ruszyłem dalej, skoro niepołamany. A to był szutrowy zjazd, ludzie tam pod 60km/h podchodzili, a typ miał bankowo powyżej czterdziestki na liczniku. No ale mówi się trudno.
Zagadałem do dwóch gości z XC-Zone, ale niestety nie pamiętam ich imion ani ksywek. Sorry, ale mam pamięć tylko do rzeczy pisanych.
W maratonie jechała też Maja Włoszczowska. Potem się lansowała ze swoim medalem z olimpiady. ;)
To by było na tyle. Na koniec dostałem smsem info z czasem i zajętym miejscem. Ekstra. Przy BikeMaratonie nasz GryfMaratonMTB wypada tragicznie.
Mistrzu wjeżdża na metę, zasłużone pierwsze od końca miejsce w M2.
P.S. Poniżej mój rękopis, który powstawał na bieżąco w czasie komputerowej nieobecności. Kartki są zapisane naturalnie dwustronnie linijka w linijkę z oszczędności papieru. ;)
Miejsce:
- 41 w M2
- 135 w Open
Jestem trochę zniesmaczony i nie chce mi się za bardzo rozpisywać, a więc napiszę krótko i treściwie – punktowo.
To był mój pierwszy Giga w życiu. Jednak około 12km po asfalcie to moim zdaniem wielki minus dla organizatora.
Trzy razy musiałem spuszczać powietrze z amortyzatora, by mimo wszystko i tak dostawać szału z powodu bólu stawów w palcach.
Co do oznakowania trasy, to było perfekcyjne! Po niej jeździł na motorze ratownik. Ja bez gleb, bo asekuracyjnie jeżdżę, plus przez te palce musiałem zwalniać prawie do zera na zjazdach i mnie brali jak leszcza. :) Ale widziałem jednego groźnego orła, który do góry wzbił się niczym wiatr. Kolo zrobił takie OTB, że ja nie mogę! Się zatrzymałem, ale wstał i zginał ręce i nogi, więc ruszyłem dalej, skoro niepołamany. A to był szutrowy zjazd, ludzie tam pod 60km/h podchodzili, a typ miał bankowo powyżej czterdziestki na liczniku. No ale mówi się trudno.
Zagadałem do dwóch gości z XC-Zone, ale niestety nie pamiętam ich imion ani ksywek. Sorry, ale mam pamięć tylko do rzeczy pisanych.
W maratonie jechała też Maja Włoszczowska. Potem się lansowała ze swoim medalem z olimpiady. ;)
To by było na tyle. Na koniec dostałem smsem info z czasem i zajętym miejscem. Ekstra. Przy BikeMaratonie nasz GryfMaratonMTB wypada tragicznie.
Mistrzu wjeżdża na metę, zasłużone pierwsze od końca miejsce w M2.
P.S. Poniżej mój rękopis, który powstawał na bieżąco w czasie komputerowej nieobecności. Kartki są zapisane naturalnie dwustronnie linijka w linijkę z oszczędności papieru. ;)
Czwartek, 28 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Dzisiaj najpierw samochodem
Rower:
26.42 km (1.20km teren) czas jazdy: 01:31 h AVS:17.42km/h
Dzisiaj najpierw samochodem do Polanicy Zdrój przez Czechy, a powrót przez Wałbrzych. Ale nasze polskie drogi są straszne..
Gdzieś w drodze powrotnej z Polanicy.
Później jeszcze zdążyłem trochę pojeździć. Najpierw dojazd samochodem za Przesiekę na początek czarnego szlaku prowadzącego do PTTK „Odrodzenie”.
Sam podjazd zacząłem o 18:20, a zakończyłem 18:5X. Uważam, że Tomek nieco go przereklamował. :P Wrzucasz jeden na jeden i ewentualnie dodatkowo jedziesz zygzakiem i jesteś na górze. A tam widoki są pierwsza klasa.
No to zaczynamy.
W drodze na dół stawałem dodatkowo dwa razy, żeby polać tarczę wodą. Za każdym razem para szła ostro. Chyba spaliłem klocki, a tylne już mi się kończą.
Po zjeździe z Odrodzenia kontynuowałem do Przesieki, żeby było zjazdowo. Niestety vmax to tylko 69km/h, ale jako wymówkę dodam, że poprawiałem na początku lampkę z tyłu, a poza tym vmax są dobre dla cieniasów. ;)
Z Przesieki po odnalezieniu właściwej drogi do Podgórzyna czarnym szlakiem, stąd chyba zielonym na kolejny czarny pod Sosnówką. Stąd do drogi 366 i w prawo. Jeszcze skręciłem w lewo na zielony szlak, gdy ten ponownie się pokazał i przejechałem przez Głębock, gdzie przestraszył mnie wilczur, a ja jego. Jednak chyba ja bardziej przeżywałem, bo on nie uciekał później przez pięćset metrów na pełnym gazie przed pustą drogą.
Później już tylko Miłków i dojazd po głównej drodze do Karpacza i do domku.
Mało km dzisiaj, ale i tak już na ciemno znowu wróciłem. W sobotę maraton w Piechowicach.
Gdzieś w drodze powrotnej z Polanicy.
Później jeszcze zdążyłem trochę pojeździć. Najpierw dojazd samochodem za Przesiekę na początek czarnego szlaku prowadzącego do PTTK „Odrodzenie”.
Sam podjazd zacząłem o 18:20, a zakończyłem 18:5X. Uważam, że Tomek nieco go przereklamował. :P Wrzucasz jeden na jeden i ewentualnie dodatkowo jedziesz zygzakiem i jesteś na górze. A tam widoki są pierwsza klasa.
No to zaczynamy.
W drodze na dół stawałem dodatkowo dwa razy, żeby polać tarczę wodą. Za każdym razem para szła ostro. Chyba spaliłem klocki, a tylne już mi się kończą.
Po zjeździe z Odrodzenia kontynuowałem do Przesieki, żeby było zjazdowo. Niestety vmax to tylko 69km/h, ale jako wymówkę dodam, że poprawiałem na początku lampkę z tyłu, a poza tym vmax są dobre dla cieniasów. ;)
Z Przesieki po odnalezieniu właściwej drogi do Podgórzyna czarnym szlakiem, stąd chyba zielonym na kolejny czarny pod Sosnówką. Stąd do drogi 366 i w prawo. Jeszcze skręciłem w lewo na zielony szlak, gdy ten ponownie się pokazał i przejechałem przez Głębock, gdzie przestraszył mnie wilczur, a ja jego. Jednak chyba ja bardziej przeżywałem, bo on nie uciekał później przez pięćset metrów na pełnym gazie przed pustą drogą.
Później już tylko Miłków i dojazd po głównej drodze do Karpacza i do domku.
Mało km dzisiaj, ale i tak już na ciemno znowu wróciłem. W sobotę maraton w Piechowicach.
Środa, 27 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Myślałem, że po wczorajszym, to ja dzisiaj
Rower:
40.14 km (12.50km teren) czas jazdy: 02:34 h AVS:15.64km/h
Myślałem, że po wczorajszym, to ja dzisiaj trupem będę. Może coś w tym było. W każdym bądź razie aż się zdziwiłem, że nie czułem rano w nogach zakwasów. Wypas.
Oprócz tego wyjechałem dzisiaj dwie godziny wcześniej niż wczoraj. Zapowiadało się perspektywicznie.
Ruszyłem, zjechałem do drogi wojewódzkiej nr 366, gdzie skręciłem w prawo na Kowary. Dalej zielonym szlakiem aż do niebieskiego i skręt w prawo. Przejechałem przez miejscowość Ściegny.
Dojechałem do ER-2 i skręciłem na niego w lewo. Wkrótce usłyszałem w pobliżu indiańskie śpiewy, czyli występ w Western City. Objechałem je dookoła i opstrykałem.
Ruszyłem dalej tym samym szlakiem.
Skręciłem dopiero w lewo na czarny na zjazd. Wyjechałem w Kowarach i dalej kontynuowałem czarnym szlakiem. Tym razem niestety pod górkę, beee…
A to było nieco później.
Smacznego ;)
Na końcu szlaku skręt w lewo na zjazd na pomarańczowy szlak. Tego szlaku trzymałem się dosyć długo. Okrążyłem Rudawski Park Krajobrazowy. Taka ciekawostka – jakiś bucu ustawił tabliczkę z zakazem wstępu na szlaku. :)
W Krogulcu zjechałem ze szlaku i skierowałem się na Bukowiec, a dalej Kostrzycę, Kowary, Ściegny i wróciłem do Karpacza.
Miało być dużo więcej kilometrów, ale niestety jakoś nie czułem ochoty do jazdy. Może upał, może brak izotonika, ale z pewnością jednak dzień wczorajszy, ale i tak było fajnie.
Tak staję do zdjęć bez roweru.
Oprócz tego wyjechałem dzisiaj dwie godziny wcześniej niż wczoraj. Zapowiadało się perspektywicznie.
Ruszyłem, zjechałem do drogi wojewódzkiej nr 366, gdzie skręciłem w prawo na Kowary. Dalej zielonym szlakiem aż do niebieskiego i skręt w prawo. Przejechałem przez miejscowość Ściegny.
Dojechałem do ER-2 i skręciłem na niego w lewo. Wkrótce usłyszałem w pobliżu indiańskie śpiewy, czyli występ w Western City. Objechałem je dookoła i opstrykałem.
Ruszyłem dalej tym samym szlakiem.
Skręciłem dopiero w lewo na czarny na zjazd. Wyjechałem w Kowarach i dalej kontynuowałem czarnym szlakiem. Tym razem niestety pod górkę, beee…
A to było nieco później.
Smacznego ;)
Na końcu szlaku skręt w lewo na zjazd na pomarańczowy szlak. Tego szlaku trzymałem się dosyć długo. Okrążyłem Rudawski Park Krajobrazowy. Taka ciekawostka – jakiś bucu ustawił tabliczkę z zakazem wstępu na szlaku. :)
W Krogulcu zjechałem ze szlaku i skierowałem się na Bukowiec, a dalej Kostrzycę, Kowary, Ściegny i wróciłem do Karpacza.
Miało być dużo więcej kilometrów, ale niestety jakoś nie czułem ochoty do jazdy. Może upał, może brak izotonika, ale z pewnością jednak dzień wczorajszy, ale i tak było fajnie.
Tak staję do zdjęć bez roweru.
Wtorek, 26 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Plan miałem początkowo taki, żeby
Rower:
85.92 km (28.00km teren) czas jazdy: 04:38 h AVS:18.54km/h
Plan miałem początkowo taki, żeby pojechać asfaltem przez Czechy do Kotliny Kłodzkiej i obadać Kudowę Zdrój, Polanicę Zdrój i Kłodzko, ale za namową Tomka zmieniłem opony na terenowe, więc taka trasa automatycznie odpadała.
Sama czynność zmiany opon zajęła mi strasznie dużo czasu. Wstałem bardzo wcześniej, jak na mnie (można nawet powiedzieć, że w środku nocy), bo o 6:30. Ale mocno się guzdrałem więc zmieniłem opony i łańcuch oraz go wymyłem i nasmarowałem ostatecznie dopiero bankowo po dziesiątej.
Potem poszedłem coś zjeść na śniadanie, ale nie było zbyt dużego wyboru: płatki z mlekiem, jabłko, pomidor, banany. Jednak najgorsze było to, że zaczęło kropić, a po chwili padać. Zdecydowałem, że na razie na bike nie wychodzę i pojechaliśmy samochodem obejrzeć pobliskie rejony. Ten trip zajął dobrą godzinę.
W międzyczasie przestało padać, a my przy okazji zrobiliśmy zakupy, więc można było wracać. Rower na dach zapakowałem chyba koło dwunastej i jakoś wkrótce wystartowaliśmy. Po drodze kupno mapy. Skierowaliśmy się trochę na czuja na zachód mijając Piechowice, Jelenią Górą, Szklarską Porębę (z tym, że niekoniecznie w takiej kolejności:)), aż dojechaliśmy do Świerardowa Zdrój. I tu out z samochodu. Patrząc co miejscowość na mapę zdecydowałem, że to właśnie stąd chcę zacząć trasę.
Napełniłem bidony, polansowałem się na Orlenie i ruszyłem;)
Kierunek - szlakiem ER-2 do jak najbliżej Karpacza. Jednak jak się okazało wcale nie było to takie proste jak na papierze. Na samym początku trasy czułem się trochę zbyt ciężki, zdecydowanie cięższy niż zwykle. Przez ten plecak było mi nienaturalnie i miałem wrażenie, że ciągnie mnie do tyłu. A na dodatek początek to był jeden długaśny podjazd. Na znacznym fragmencie gorszy od Miodowej i zdecydowanie bardziej uciążliwy.
Zrobiłem sobie 8,5km w taki sposób, zanim dojechałem na prawie szczyt, gdzie była jakaś fajna chatka - restauracja czy cuś, w każdym bądź razie duże to to było i oferowało usługi gastronomiczne. Ale przede wszystkim były tu super widoki – chyba najlepsze, jakie w ogóle dzisiaj widziałem. Niestety myśląc, że zaraz będę zawracał nie pstryknąłem foty. A błąd, bo za chwilę zdecydowałem się jechać dalej szlakiem pieszym i nie chciało mi się już dokładać półtora kilometra z czego większość po luźnych nieprzejezdnych dla mnie kamieniach. Trudno, nauczka na przyszłość, żeby pstrykać od razu.
Ruszyłem żółtym szlakiem. Początek był całkiem przejezdny, jednak później kilkadziesiąt metrów musiałem nieść lub prowadzić rower i już chciałem nawet wracać, ale spojrzałem na mapę i miało tego być tylko około jednego kilometra, więc postanowiłem to przemęczyć. I dobrze, bo jeszcze ze sto metrów i dałem radę jechać powoli, asekuracyjnie, ale w miarę bezpiecznie. I mogę powiedzieć, że moja wytrwałość została nagrodzona ponieważ za niedługo rozpoczął się czterokilometrowy zjazd. Ekstra. Po drodze zrobiłem kilka fotek.
Dojechałem do asfaltu. I tu zaczęła się pierwsza większa jednoosobowa narada mentalna – w która stronę jechać? Nie potrafiłem znaleźć punktu na mapie, w którym się znajdowałem, jednak na podstawie słońca ustaliłem, że lepiej jechać w prawo. I tak rzeczywiście było. A, żeby już wszystko było git, to rozpoczął się kolejny zjazd. Asfaltowy. Samo rozpędziło mnie spokojnie do sześćdziesiątki, ale musiałem uważać, bo a nóż samochód mi wyjedzie lub pieszy będzie. Zwalniałem do bezpiecznych prędkości.
Tym kawałkiem szlaku przejechałem przez przepiękne tereny. Minąłem (chyba) Chatkę Górzystów, i Schronisko Orle.
W końcu trasa doprowadziła mnie do drogi głównej.
Była siedemnasta pięć, kiedy zdecydowałem się, że skoro jestem tak blisko, to zajadę do słynnego Harrachova. Droga to sam szybki zjazd po asfalcie. Tym razem tylko 67km/h z groszami, ale nie bicie rekordów było moim zamiarem.
W samym Harrachovie zrobiłem kilka fotek, w tym skoczni, przypadkiem przestraszyłem na zjeździe pewną babcię, która zaczęła coś krzyczeć po czesku i pojechałem sobie w drogę powrotną – do Szklarskiej Poręby znaczy się.
Dopiero teraz wcześniejszy zjazd zaczął mi się nie podobać, kiedy przemienił się w podjazd. Ale na szczęści wkrótce wyprzedził mnie jakiś młody gościu na szosie Authora, więc usiadłem mu na koło i poszło całkiem szybko. Nasza konwersacja nie była długa - „Thanks!”, „No problem”.
W okolicy Jakuszyc skręciłem ponownie w teren. To był przyjemny fragment. Lekka jazda. Prawie cały czas z górki. W taki sposób dotarłem do Szklarskiej Poręby. Tutaj niestety krótka przerwa na znalezienie trasy. Ja wiem, że mój wzrok jest bardziej sokoli niż sokoła, ale tych znaczków naprawdę czasem jest za mało, szczególnie w miejscowościach. A czasem ludzie pomagają im się wyrecyclingować z ich pierwotnych miejsc.
No dobra. Przynajmniej zaliczyłem fajny zjazd asfaltem przez miejscowość. Po odnalezieniu właściwej drogi zaczął się chyba najbardziej urokliwy kawałek trasy. Prowadziła ona przez las, leśną ścieżką z odrobiną kamyczków czy też szutru. Wszędzie pachniało przyrodą, a po drodze mijałem górskie strumyki pełne mieniącej się wody. Po prostu bajka.
W taki przyjemny sposób dojechałem do Przesieki.
Tutaj pojawił się kolejny problem ze znalezieniem odpowiedniej trasy. Ewidentnie długie odcinki bez jakiegokolwiek znaczka mi nie służą. Tym razem okazało się, że ten znajduje się za chamskim podjazdem, który miałem nadzieję akurat ominąć jakoś i nawet zjechałem jeszcze raz kawałek w dół w poszukiwaniu zielonej ikonki na białym tle. Jednak mimo wszystko ucieszyłem się kiedy na górze okazało się, że jestem cały czas na dobrej drodze. Cieszyłem się tak za każdym razem, całkiem jak małe dziecko. Jednak nie trwało to długo.
Nie minęło wiele czasu, kiedy zrozumiałem, że prawdziwy podjazd dopiero przede mną. 22x32. I wszystko jasne. Po wyjeździe z miejscowości zaczęło się najgorsze. I gdyby nie to, że chciałem móc przejechać jak najwięcej kilometrów i niepotrzebnie nie obniżać średniej, to najzwyczajniej w świecie bym podprowadził.
Zatrzymałem się. Już nie ważne było, że mi się rysuje napis XTR na lewym pedale, chociaż jak kładłem rower na asfalcie, to byłem delikatny. Usiadłem sobie, wyjąłem mapę i zacząłem jeść banana. W tym czasie z lasu poczęły wydobywać się jakieś dziwne dźwięki. Czyżby szedł na mnie bezdomny dziadek górski ze swojej kryjówki albo jakaś sarna lub dzik? Wszystko jedno. Przyspieszyłem tempo spożywania strawy. Drogę już wybrałem – najpierw trochę pod górę, potem do góry, a potem już tylko pod górę – wszystko jasne. Szybko założyłem na siebie plecak i zacząłem gnać tempem 7-9km/h. Czad. Co jakiś czas się oglądałem za siebie, ale nic z lasu nie wylazło, żeby mnie dogonić i zjeść. Widocznie dwie skórki od banana wystarczyły, żeby uratować mi życie.
Zwolniłem do sześciu kaemów na godzinę, a potem chyba do jeszcze mniej. Później w rozmowie z Tomkiem dowiedziałem się, że jechałem początkowy kawałek do drogi pod Odrodzenie. Thx, ale nie dzisiaj. Zresztą i tak już było coraz ciemniej. Chyba dochodziła już dwudziesta, o ile już nie było po. Teoretycznie obliczyłem, że mam czas do dwudziestej dwadzieścia, a potem bezwzględnie muszę znajdować się poza lasem, bo raz, że nie zdołam zobaczyć znaczków i się zgubię, dwa, że obawiałem się spotkania na drodze jakiegoś psa lub dzika, a trzy, że samemu w obcym terenie i do tego w terenie w nocy jest smutno, niefajnie i płakać się chce.
Ok. Po okropnym podjeździe za Przesieką i kontynuowaniu drogi jak na samym początku wyprawy szlakiem ER-2, zaczął się ekstra zjazd. Asfalt, trochę dziur, trzeba było uważać i ewentualnie podskakiwać, ale 45-50km/h trzymałem. W taki sposób dojechałem do Borowic.
I tu kolejna jednoosobowa narada - co robić. Tym razem musiałem szybko decydować, ale też szukać szybkiego powrotu. Teraz wiem, że słusznie postąpiłem rezygnując z przejazdu przez Borowice i zostając na chwilę na niebieskim szlaku pieszym. I tak czterysta metrów dalej się połączył z ER-2, ale ja zyskałem jakieś dziesięć, piętnaście minut. Cennych minut jazdy przy resztkach światła wieczornego. Pamiętam, że było już około 20:20, kiedy zdecydowałem się na desperaci ruch i znów wjechałem w teren. Jakieś siedemset metrów dalej miałem chwilę zawahania. Odpaliłem obie lampki, jednak SHL-01 gasł mi pod wpływem wstrząsów. Miałem do pokonania jakiś podjazd. Gdzieś przez drzewa usłyszałem szczekanie psów. Szczekały jakieś pięćset metrów wcześniej, kiedy przejeżdżałem koło jakiejś posesji. Teoretycznie gdybym zawrócił, to na zjeździe chyba dałbym radę uciec. Piszę chyba, bo dotychczas ścigałem się po płaskim i zawsze dawało radę, tylko że z jamnikami i innymi ratlerkami.
Wyciągnąłem mapę. Szybkie oszacowanie – jestem tu, czyli do asfaltowej drogi muszę mieć pewnie z tyle. Kilometr. Około kilometra. Dobra, dam radę, pełen luz. Ruszyłem dalej. Po drodze przez moją głowę przechodziły myśli „pierwszy raz w górach na rowerze i już go GOPR będzie musiał szukać;)".
Dojechałem do asfaltu. Uff. Dam radę. Ruszyłem. Pod górkę, ale co z tego. Teraz już mógł sobie w pełni zapadać zmrok. Byłem na asfalcie. Żadnych skrętów. Już tylko tą drogę miałem dojechać do Karpacza.
Tak więc wspinałem się. Przejechałem przez Przełęcz pod Czołem zupełnie o tym nie wiedząc. Chciało mi się pić. Już od jakiegoś czasu oszczędzałem, bo po drodze nie było żadnego bufetu. Tzn. nie chciało mi się szukać żadnego łatwo dostępnego sklepu, spod którego nikt by mi roweru nie pożyczył na wieczne oddanie.
W końcu zobaczyłem przy drodze kota, w któego oczach odczytałem współczujące słowa otuchy „Miau, miau, wspinaj się dalej, cieniasie”. Niedoczekanie twoje, kocie, bo dwadzieścia metrów po tobie minąłem tabliczkę z napisem Karpacz. Jeszcze tylko końcówka podjazdu i zaczął się zjazd. Zjazd bajka. Serpentynka. Jakieś sześć, siedem kilometrów. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę bez pedałowania. Nawet wyprzedziłem na jakiś zakręcie dwa samochody. Rower-power.
Trasę zakończyłem jeszcze wspięciem się po schodach do pokoju. Przed drzwiami przywitał mnie jeszcze sąsiad z pokoju obok delektując się dymem z palącego się kawałka suchego liścia owiniętego w biały papierek z pomarańczową końcówką.
Żeby podsumować: było fajnie.
Sama czynność zmiany opon zajęła mi strasznie dużo czasu. Wstałem bardzo wcześniej, jak na mnie (można nawet powiedzieć, że w środku nocy), bo o 6:30. Ale mocno się guzdrałem więc zmieniłem opony i łańcuch oraz go wymyłem i nasmarowałem ostatecznie dopiero bankowo po dziesiątej.
Potem poszedłem coś zjeść na śniadanie, ale nie było zbyt dużego wyboru: płatki z mlekiem, jabłko, pomidor, banany. Jednak najgorsze było to, że zaczęło kropić, a po chwili padać. Zdecydowałem, że na razie na bike nie wychodzę i pojechaliśmy samochodem obejrzeć pobliskie rejony. Ten trip zajął dobrą godzinę.
W międzyczasie przestało padać, a my przy okazji zrobiliśmy zakupy, więc można było wracać. Rower na dach zapakowałem chyba koło dwunastej i jakoś wkrótce wystartowaliśmy. Po drodze kupno mapy. Skierowaliśmy się trochę na czuja na zachód mijając Piechowice, Jelenią Górą, Szklarską Porębę (z tym, że niekoniecznie w takiej kolejności:)), aż dojechaliśmy do Świerardowa Zdrój. I tu out z samochodu. Patrząc co miejscowość na mapę zdecydowałem, że to właśnie stąd chcę zacząć trasę.
Napełniłem bidony, polansowałem się na Orlenie i ruszyłem;)
Kierunek - szlakiem ER-2 do jak najbliżej Karpacza. Jednak jak się okazało wcale nie było to takie proste jak na papierze. Na samym początku trasy czułem się trochę zbyt ciężki, zdecydowanie cięższy niż zwykle. Przez ten plecak było mi nienaturalnie i miałem wrażenie, że ciągnie mnie do tyłu. A na dodatek początek to był jeden długaśny podjazd. Na znacznym fragmencie gorszy od Miodowej i zdecydowanie bardziej uciążliwy.
Zrobiłem sobie 8,5km w taki sposób, zanim dojechałem na prawie szczyt, gdzie była jakaś fajna chatka - restauracja czy cuś, w każdym bądź razie duże to to było i oferowało usługi gastronomiczne. Ale przede wszystkim były tu super widoki – chyba najlepsze, jakie w ogóle dzisiaj widziałem. Niestety myśląc, że zaraz będę zawracał nie pstryknąłem foty. A błąd, bo za chwilę zdecydowałem się jechać dalej szlakiem pieszym i nie chciało mi się już dokładać półtora kilometra z czego większość po luźnych nieprzejezdnych dla mnie kamieniach. Trudno, nauczka na przyszłość, żeby pstrykać od razu.
Ruszyłem żółtym szlakiem. Początek był całkiem przejezdny, jednak później kilkadziesiąt metrów musiałem nieść lub prowadzić rower i już chciałem nawet wracać, ale spojrzałem na mapę i miało tego być tylko około jednego kilometra, więc postanowiłem to przemęczyć. I dobrze, bo jeszcze ze sto metrów i dałem radę jechać powoli, asekuracyjnie, ale w miarę bezpiecznie. I mogę powiedzieć, że moja wytrwałość została nagrodzona ponieważ za niedługo rozpoczął się czterokilometrowy zjazd. Ekstra. Po drodze zrobiłem kilka fotek.
Dojechałem do asfaltu. I tu zaczęła się pierwsza większa jednoosobowa narada mentalna – w która stronę jechać? Nie potrafiłem znaleźć punktu na mapie, w którym się znajdowałem, jednak na podstawie słońca ustaliłem, że lepiej jechać w prawo. I tak rzeczywiście było. A, żeby już wszystko było git, to rozpoczął się kolejny zjazd. Asfaltowy. Samo rozpędziło mnie spokojnie do sześćdziesiątki, ale musiałem uważać, bo a nóż samochód mi wyjedzie lub pieszy będzie. Zwalniałem do bezpiecznych prędkości.
Tym kawałkiem szlaku przejechałem przez przepiękne tereny. Minąłem (chyba) Chatkę Górzystów, i Schronisko Orle.
W końcu trasa doprowadziła mnie do drogi głównej.
Była siedemnasta pięć, kiedy zdecydowałem się, że skoro jestem tak blisko, to zajadę do słynnego Harrachova. Droga to sam szybki zjazd po asfalcie. Tym razem tylko 67km/h z groszami, ale nie bicie rekordów było moim zamiarem.
W samym Harrachovie zrobiłem kilka fotek, w tym skoczni, przypadkiem przestraszyłem na zjeździe pewną babcię, która zaczęła coś krzyczeć po czesku i pojechałem sobie w drogę powrotną – do Szklarskiej Poręby znaczy się.
Dopiero teraz wcześniejszy zjazd zaczął mi się nie podobać, kiedy przemienił się w podjazd. Ale na szczęści wkrótce wyprzedził mnie jakiś młody gościu na szosie Authora, więc usiadłem mu na koło i poszło całkiem szybko. Nasza konwersacja nie była długa - „Thanks!”, „No problem”.
W okolicy Jakuszyc skręciłem ponownie w teren. To był przyjemny fragment. Lekka jazda. Prawie cały czas z górki. W taki sposób dotarłem do Szklarskiej Poręby. Tutaj niestety krótka przerwa na znalezienie trasy. Ja wiem, że mój wzrok jest bardziej sokoli niż sokoła, ale tych znaczków naprawdę czasem jest za mało, szczególnie w miejscowościach. A czasem ludzie pomagają im się wyrecyclingować z ich pierwotnych miejsc.
No dobra. Przynajmniej zaliczyłem fajny zjazd asfaltem przez miejscowość. Po odnalezieniu właściwej drogi zaczął się chyba najbardziej urokliwy kawałek trasy. Prowadziła ona przez las, leśną ścieżką z odrobiną kamyczków czy też szutru. Wszędzie pachniało przyrodą, a po drodze mijałem górskie strumyki pełne mieniącej się wody. Po prostu bajka.
W taki przyjemny sposób dojechałem do Przesieki.
Tutaj pojawił się kolejny problem ze znalezieniem odpowiedniej trasy. Ewidentnie długie odcinki bez jakiegokolwiek znaczka mi nie służą. Tym razem okazało się, że ten znajduje się za chamskim podjazdem, który miałem nadzieję akurat ominąć jakoś i nawet zjechałem jeszcze raz kawałek w dół w poszukiwaniu zielonej ikonki na białym tle. Jednak mimo wszystko ucieszyłem się kiedy na górze okazało się, że jestem cały czas na dobrej drodze. Cieszyłem się tak za każdym razem, całkiem jak małe dziecko. Jednak nie trwało to długo.
Nie minęło wiele czasu, kiedy zrozumiałem, że prawdziwy podjazd dopiero przede mną. 22x32. I wszystko jasne. Po wyjeździe z miejscowości zaczęło się najgorsze. I gdyby nie to, że chciałem móc przejechać jak najwięcej kilometrów i niepotrzebnie nie obniżać średniej, to najzwyczajniej w świecie bym podprowadził.
Zatrzymałem się. Już nie ważne było, że mi się rysuje napis XTR na lewym pedale, chociaż jak kładłem rower na asfalcie, to byłem delikatny. Usiadłem sobie, wyjąłem mapę i zacząłem jeść banana. W tym czasie z lasu poczęły wydobywać się jakieś dziwne dźwięki. Czyżby szedł na mnie bezdomny dziadek górski ze swojej kryjówki albo jakaś sarna lub dzik? Wszystko jedno. Przyspieszyłem tempo spożywania strawy. Drogę już wybrałem – najpierw trochę pod górę, potem do góry, a potem już tylko pod górę – wszystko jasne. Szybko założyłem na siebie plecak i zacząłem gnać tempem 7-9km/h. Czad. Co jakiś czas się oglądałem za siebie, ale nic z lasu nie wylazło, żeby mnie dogonić i zjeść. Widocznie dwie skórki od banana wystarczyły, żeby uratować mi życie.
Zwolniłem do sześciu kaemów na godzinę, a potem chyba do jeszcze mniej. Później w rozmowie z Tomkiem dowiedziałem się, że jechałem początkowy kawałek do drogi pod Odrodzenie. Thx, ale nie dzisiaj. Zresztą i tak już było coraz ciemniej. Chyba dochodziła już dwudziesta, o ile już nie było po. Teoretycznie obliczyłem, że mam czas do dwudziestej dwadzieścia, a potem bezwzględnie muszę znajdować się poza lasem, bo raz, że nie zdołam zobaczyć znaczków i się zgubię, dwa, że obawiałem się spotkania na drodze jakiegoś psa lub dzika, a trzy, że samemu w obcym terenie i do tego w terenie w nocy jest smutno, niefajnie i płakać się chce.
Ok. Po okropnym podjeździe za Przesieką i kontynuowaniu drogi jak na samym początku wyprawy szlakiem ER-2, zaczął się ekstra zjazd. Asfalt, trochę dziur, trzeba było uważać i ewentualnie podskakiwać, ale 45-50km/h trzymałem. W taki sposób dojechałem do Borowic.
I tu kolejna jednoosobowa narada - co robić. Tym razem musiałem szybko decydować, ale też szukać szybkiego powrotu. Teraz wiem, że słusznie postąpiłem rezygnując z przejazdu przez Borowice i zostając na chwilę na niebieskim szlaku pieszym. I tak czterysta metrów dalej się połączył z ER-2, ale ja zyskałem jakieś dziesięć, piętnaście minut. Cennych minut jazdy przy resztkach światła wieczornego. Pamiętam, że było już około 20:20, kiedy zdecydowałem się na desperaci ruch i znów wjechałem w teren. Jakieś siedemset metrów dalej miałem chwilę zawahania. Odpaliłem obie lampki, jednak SHL-01 gasł mi pod wpływem wstrząsów. Miałem do pokonania jakiś podjazd. Gdzieś przez drzewa usłyszałem szczekanie psów. Szczekały jakieś pięćset metrów wcześniej, kiedy przejeżdżałem koło jakiejś posesji. Teoretycznie gdybym zawrócił, to na zjeździe chyba dałbym radę uciec. Piszę chyba, bo dotychczas ścigałem się po płaskim i zawsze dawało radę, tylko że z jamnikami i innymi ratlerkami.
Wyciągnąłem mapę. Szybkie oszacowanie – jestem tu, czyli do asfaltowej drogi muszę mieć pewnie z tyle. Kilometr. Około kilometra. Dobra, dam radę, pełen luz. Ruszyłem dalej. Po drodze przez moją głowę przechodziły myśli „pierwszy raz w górach na rowerze i już go GOPR będzie musiał szukać;)".
Dojechałem do asfaltu. Uff. Dam radę. Ruszyłem. Pod górkę, ale co z tego. Teraz już mógł sobie w pełni zapadać zmrok. Byłem na asfalcie. Żadnych skrętów. Już tylko tą drogę miałem dojechać do Karpacza.
Tak więc wspinałem się. Przejechałem przez Przełęcz pod Czołem zupełnie o tym nie wiedząc. Chciało mi się pić. Już od jakiegoś czasu oszczędzałem, bo po drodze nie było żadnego bufetu. Tzn. nie chciało mi się szukać żadnego łatwo dostępnego sklepu, spod którego nikt by mi roweru nie pożyczył na wieczne oddanie.
W końcu zobaczyłem przy drodze kota, w któego oczach odczytałem współczujące słowa otuchy „Miau, miau, wspinaj się dalej, cieniasie”. Niedoczekanie twoje, kocie, bo dwadzieścia metrów po tobie minąłem tabliczkę z napisem Karpacz. Jeszcze tylko końcówka podjazdu i zaczął się zjazd. Zjazd bajka. Serpentynka. Jakieś sześć, siedem kilometrów. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę bez pedałowania. Nawet wyprzedziłem na jakiś zakręcie dwa samochody. Rower-power.
Trasę zakończyłem jeszcze wspięciem się po schodach do pokoju. Przed drzwiami przywitał mnie jeszcze sąsiad z pokoju obok delektując się dymem z palącego się kawałka suchego liścia owiniętego w biały papierek z pomarańczową końcówką.
Żeby podsumować: było fajnie.
Niedziela, 24 sierpnia 2008Kategoria .Trek., Night Bike, zz Wakacje zz
Night Bike do domu
Rower:
23.35 km (0.00km teren) czas jazdy: 01:11 h AVS:19.73km/h
Dzisiaj tylko samochodem z wioski do Łęczycy i powrót rowerem zupełnie lajtowo, ale nightową porą. I w tym miejscu zarekomenduję sześciodiodową lampkę Adder SHL-01 - jest po prostu rewelacyjna. Cztery dychy, a pali lepiej od Cat-Eye HL-EL300 za sto pięćdziesiąt niegdyś zika. Z tym, że mój egzemplarz jest trochę wadliwy i ma trzaski w terenie, ale to do zrobienia jest.
Anyway. Jutro kierunek Karpacz, a po drodze muszę kupić linkę, pancerze i coś do cięcia tego czegoś, bo mi moja tylna przerzutka już od jakichś dwustu trzydziestu kilometrów strajkuje. Fajny dzień się jutro zapowiada.
Anyway. Jutro kierunek Karpacz, a po drodze muszę kupić linkę, pancerze i coś do cięcia tego czegoś, bo mi moja tylna przerzutka już od jakichś dwustu trzydziestu kilometrów strajkuje. Fajny dzień się jutro zapowiada.