Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2008
Dystans całkowity: | 1232.19 km (w terenie 342.35 km; 27.78%) |
Czas w ruchu: | 58:30 |
Średnia prędkość: | 21.06 km/h |
Liczba aktywności: | 18 |
Średnio na aktywność: | 68.45 km i 3h 15m |
Więcej statystyk |
Sobota, 30 sierpnia 2008Kategoria Maraton, .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Maraton w Piechowicach
Rower:
90.12 km (75.00km teren) czas jazdy: 05:10 h AVS:17.44km/h
Maraton w Piechowicach
Miejsce:
- 41 w M2
- 135 w Open
Jestem trochę zniesmaczony i nie chce mi się za bardzo rozpisywać, a więc napiszę krótko i treściwie – punktowo.
To był mój pierwszy Giga w życiu. Jednak około 12km po asfalcie to moim zdaniem wielki minus dla organizatora.
Trzy razy musiałem spuszczać powietrze z amortyzatora, by mimo wszystko i tak dostawać szału z powodu bólu stawów w palcach.
Co do oznakowania trasy, to było perfekcyjne! Po niej jeździł na motorze ratownik. Ja bez gleb, bo asekuracyjnie jeżdżę, plus przez te palce musiałem zwalniać prawie do zera na zjazdach i mnie brali jak leszcza. :) Ale widziałem jednego groźnego orła, który do góry wzbił się niczym wiatr. Kolo zrobił takie OTB, że ja nie mogę! Się zatrzymałem, ale wstał i zginał ręce i nogi, więc ruszyłem dalej, skoro niepołamany. A to był szutrowy zjazd, ludzie tam pod 60km/h podchodzili, a typ miał bankowo powyżej czterdziestki na liczniku. No ale mówi się trudno.
Zagadałem do dwóch gości z XC-Zone, ale niestety nie pamiętam ich imion ani ksywek. Sorry, ale mam pamięć tylko do rzeczy pisanych.
W maratonie jechała też Maja Włoszczowska. Potem się lansowała ze swoim medalem z olimpiady. ;)
To by było na tyle. Na koniec dostałem smsem info z czasem i zajętym miejscem. Ekstra. Przy BikeMaratonie nasz GryfMaratonMTB wypada tragicznie.
Mistrzu wjeżdża na metę, zasłużone pierwsze od końca miejsce w M2.
P.S. Poniżej mój rękopis, który powstawał na bieżąco w czasie komputerowej nieobecności. Kartki są zapisane naturalnie dwustronnie linijka w linijkę z oszczędności papieru. ;)
Miejsce:
- 41 w M2
- 135 w Open
Jestem trochę zniesmaczony i nie chce mi się za bardzo rozpisywać, a więc napiszę krótko i treściwie – punktowo.
To był mój pierwszy Giga w życiu. Jednak około 12km po asfalcie to moim zdaniem wielki minus dla organizatora.
Trzy razy musiałem spuszczać powietrze z amortyzatora, by mimo wszystko i tak dostawać szału z powodu bólu stawów w palcach.
Co do oznakowania trasy, to było perfekcyjne! Po niej jeździł na motorze ratownik. Ja bez gleb, bo asekuracyjnie jeżdżę, plus przez te palce musiałem zwalniać prawie do zera na zjazdach i mnie brali jak leszcza. :) Ale widziałem jednego groźnego orła, który do góry wzbił się niczym wiatr. Kolo zrobił takie OTB, że ja nie mogę! Się zatrzymałem, ale wstał i zginał ręce i nogi, więc ruszyłem dalej, skoro niepołamany. A to był szutrowy zjazd, ludzie tam pod 60km/h podchodzili, a typ miał bankowo powyżej czterdziestki na liczniku. No ale mówi się trudno.
Zagadałem do dwóch gości z XC-Zone, ale niestety nie pamiętam ich imion ani ksywek. Sorry, ale mam pamięć tylko do rzeczy pisanych.
W maratonie jechała też Maja Włoszczowska. Potem się lansowała ze swoim medalem z olimpiady. ;)
To by było na tyle. Na koniec dostałem smsem info z czasem i zajętym miejscem. Ekstra. Przy BikeMaratonie nasz GryfMaratonMTB wypada tragicznie.
Mistrzu wjeżdża na metę, zasłużone pierwsze od końca miejsce w M2.
P.S. Poniżej mój rękopis, który powstawał na bieżąco w czasie komputerowej nieobecności. Kartki są zapisane naturalnie dwustronnie linijka w linijkę z oszczędności papieru. ;)
Czwartek, 28 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Dzisiaj najpierw samochodem
Rower:
26.42 km (1.20km teren) czas jazdy: 01:31 h AVS:17.42km/h
Dzisiaj najpierw samochodem do Polanicy Zdrój przez Czechy, a powrót przez Wałbrzych. Ale nasze polskie drogi są straszne..
Gdzieś w drodze powrotnej z Polanicy.
Później jeszcze zdążyłem trochę pojeździć. Najpierw dojazd samochodem za Przesiekę na początek czarnego szlaku prowadzącego do PTTK „Odrodzenie”.
Sam podjazd zacząłem o 18:20, a zakończyłem 18:5X. Uważam, że Tomek nieco go przereklamował. :P Wrzucasz jeden na jeden i ewentualnie dodatkowo jedziesz zygzakiem i jesteś na górze. A tam widoki są pierwsza klasa.
No to zaczynamy.
W drodze na dół stawałem dodatkowo dwa razy, żeby polać tarczę wodą. Za każdym razem para szła ostro. Chyba spaliłem klocki, a tylne już mi się kończą.
Po zjeździe z Odrodzenia kontynuowałem do Przesieki, żeby było zjazdowo. Niestety vmax to tylko 69km/h, ale jako wymówkę dodam, że poprawiałem na początku lampkę z tyłu, a poza tym vmax są dobre dla cieniasów. ;)
Z Przesieki po odnalezieniu właściwej drogi do Podgórzyna czarnym szlakiem, stąd chyba zielonym na kolejny czarny pod Sosnówką. Stąd do drogi 366 i w prawo. Jeszcze skręciłem w lewo na zielony szlak, gdy ten ponownie się pokazał i przejechałem przez Głębock, gdzie przestraszył mnie wilczur, a ja jego. Jednak chyba ja bardziej przeżywałem, bo on nie uciekał później przez pięćset metrów na pełnym gazie przed pustą drogą.
Później już tylko Miłków i dojazd po głównej drodze do Karpacza i do domku.
Mało km dzisiaj, ale i tak już na ciemno znowu wróciłem. W sobotę maraton w Piechowicach.
Gdzieś w drodze powrotnej z Polanicy.
Później jeszcze zdążyłem trochę pojeździć. Najpierw dojazd samochodem za Przesiekę na początek czarnego szlaku prowadzącego do PTTK „Odrodzenie”.
Sam podjazd zacząłem o 18:20, a zakończyłem 18:5X. Uważam, że Tomek nieco go przereklamował. :P Wrzucasz jeden na jeden i ewentualnie dodatkowo jedziesz zygzakiem i jesteś na górze. A tam widoki są pierwsza klasa.
No to zaczynamy.
W drodze na dół stawałem dodatkowo dwa razy, żeby polać tarczę wodą. Za każdym razem para szła ostro. Chyba spaliłem klocki, a tylne już mi się kończą.
Po zjeździe z Odrodzenia kontynuowałem do Przesieki, żeby było zjazdowo. Niestety vmax to tylko 69km/h, ale jako wymówkę dodam, że poprawiałem na początku lampkę z tyłu, a poza tym vmax są dobre dla cieniasów. ;)
Z Przesieki po odnalezieniu właściwej drogi do Podgórzyna czarnym szlakiem, stąd chyba zielonym na kolejny czarny pod Sosnówką. Stąd do drogi 366 i w prawo. Jeszcze skręciłem w lewo na zielony szlak, gdy ten ponownie się pokazał i przejechałem przez Głębock, gdzie przestraszył mnie wilczur, a ja jego. Jednak chyba ja bardziej przeżywałem, bo on nie uciekał później przez pięćset metrów na pełnym gazie przed pustą drogą.
Później już tylko Miłków i dojazd po głównej drodze do Karpacza i do domku.
Mało km dzisiaj, ale i tak już na ciemno znowu wróciłem. W sobotę maraton w Piechowicach.
Środa, 27 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Myślałem, że po wczorajszym, to ja dzisiaj
Rower:
40.14 km (12.50km teren) czas jazdy: 02:34 h AVS:15.64km/h
Myślałem, że po wczorajszym, to ja dzisiaj trupem będę. Może coś w tym było. W każdym bądź razie aż się zdziwiłem, że nie czułem rano w nogach zakwasów. Wypas.
Oprócz tego wyjechałem dzisiaj dwie godziny wcześniej niż wczoraj. Zapowiadało się perspektywicznie.
Ruszyłem, zjechałem do drogi wojewódzkiej nr 366, gdzie skręciłem w prawo na Kowary. Dalej zielonym szlakiem aż do niebieskiego i skręt w prawo. Przejechałem przez miejscowość Ściegny.
Dojechałem do ER-2 i skręciłem na niego w lewo. Wkrótce usłyszałem w pobliżu indiańskie śpiewy, czyli występ w Western City. Objechałem je dookoła i opstrykałem.
Ruszyłem dalej tym samym szlakiem.
Skręciłem dopiero w lewo na czarny na zjazd. Wyjechałem w Kowarach i dalej kontynuowałem czarnym szlakiem. Tym razem niestety pod górkę, beee…
A to było nieco później.
Smacznego ;)
Na końcu szlaku skręt w lewo na zjazd na pomarańczowy szlak. Tego szlaku trzymałem się dosyć długo. Okrążyłem Rudawski Park Krajobrazowy. Taka ciekawostka – jakiś bucu ustawił tabliczkę z zakazem wstępu na szlaku. :)
W Krogulcu zjechałem ze szlaku i skierowałem się na Bukowiec, a dalej Kostrzycę, Kowary, Ściegny i wróciłem do Karpacza.
Miało być dużo więcej kilometrów, ale niestety jakoś nie czułem ochoty do jazdy. Może upał, może brak izotonika, ale z pewnością jednak dzień wczorajszy, ale i tak było fajnie.
Tak staję do zdjęć bez roweru.
Oprócz tego wyjechałem dzisiaj dwie godziny wcześniej niż wczoraj. Zapowiadało się perspektywicznie.
Ruszyłem, zjechałem do drogi wojewódzkiej nr 366, gdzie skręciłem w prawo na Kowary. Dalej zielonym szlakiem aż do niebieskiego i skręt w prawo. Przejechałem przez miejscowość Ściegny.
Dojechałem do ER-2 i skręciłem na niego w lewo. Wkrótce usłyszałem w pobliżu indiańskie śpiewy, czyli występ w Western City. Objechałem je dookoła i opstrykałem.
Ruszyłem dalej tym samym szlakiem.
Skręciłem dopiero w lewo na czarny na zjazd. Wyjechałem w Kowarach i dalej kontynuowałem czarnym szlakiem. Tym razem niestety pod górkę, beee…
A to było nieco później.
Smacznego ;)
Na końcu szlaku skręt w lewo na zjazd na pomarańczowy szlak. Tego szlaku trzymałem się dosyć długo. Okrążyłem Rudawski Park Krajobrazowy. Taka ciekawostka – jakiś bucu ustawił tabliczkę z zakazem wstępu na szlaku. :)
W Krogulcu zjechałem ze szlaku i skierowałem się na Bukowiec, a dalej Kostrzycę, Kowary, Ściegny i wróciłem do Karpacza.
Miało być dużo więcej kilometrów, ale niestety jakoś nie czułem ochoty do jazdy. Może upał, może brak izotonika, ale z pewnością jednak dzień wczorajszy, ale i tak było fajnie.
Tak staję do zdjęć bez roweru.
Wtorek, 26 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, zzz GÓRY zzz
Plan miałem początkowo taki, żeby
Rower:
85.92 km (28.00km teren) czas jazdy: 04:38 h AVS:18.54km/h
Plan miałem początkowo taki, żeby pojechać asfaltem przez Czechy do Kotliny Kłodzkiej i obadać Kudowę Zdrój, Polanicę Zdrój i Kłodzko, ale za namową Tomka zmieniłem opony na terenowe, więc taka trasa automatycznie odpadała.
Sama czynność zmiany opon zajęła mi strasznie dużo czasu. Wstałem bardzo wcześniej, jak na mnie (można nawet powiedzieć, że w środku nocy), bo o 6:30. Ale mocno się guzdrałem więc zmieniłem opony i łańcuch oraz go wymyłem i nasmarowałem ostatecznie dopiero bankowo po dziesiątej.
Potem poszedłem coś zjeść na śniadanie, ale nie było zbyt dużego wyboru: płatki z mlekiem, jabłko, pomidor, banany. Jednak najgorsze było to, że zaczęło kropić, a po chwili padać. Zdecydowałem, że na razie na bike nie wychodzę i pojechaliśmy samochodem obejrzeć pobliskie rejony. Ten trip zajął dobrą godzinę.
W międzyczasie przestało padać, a my przy okazji zrobiliśmy zakupy, więc można było wracać. Rower na dach zapakowałem chyba koło dwunastej i jakoś wkrótce wystartowaliśmy. Po drodze kupno mapy. Skierowaliśmy się trochę na czuja na zachód mijając Piechowice, Jelenią Górą, Szklarską Porębę (z tym, że niekoniecznie w takiej kolejności:)), aż dojechaliśmy do Świerardowa Zdrój. I tu out z samochodu. Patrząc co miejscowość na mapę zdecydowałem, że to właśnie stąd chcę zacząć trasę.
Napełniłem bidony, polansowałem się na Orlenie i ruszyłem;)
Kierunek - szlakiem ER-2 do jak najbliżej Karpacza. Jednak jak się okazało wcale nie było to takie proste jak na papierze. Na samym początku trasy czułem się trochę zbyt ciężki, zdecydowanie cięższy niż zwykle. Przez ten plecak było mi nienaturalnie i miałem wrażenie, że ciągnie mnie do tyłu. A na dodatek początek to był jeden długaśny podjazd. Na znacznym fragmencie gorszy od Miodowej i zdecydowanie bardziej uciążliwy.
Zrobiłem sobie 8,5km w taki sposób, zanim dojechałem na prawie szczyt, gdzie była jakaś fajna chatka - restauracja czy cuś, w każdym bądź razie duże to to było i oferowało usługi gastronomiczne. Ale przede wszystkim były tu super widoki – chyba najlepsze, jakie w ogóle dzisiaj widziałem. Niestety myśląc, że zaraz będę zawracał nie pstryknąłem foty. A błąd, bo za chwilę zdecydowałem się jechać dalej szlakiem pieszym i nie chciało mi się już dokładać półtora kilometra z czego większość po luźnych nieprzejezdnych dla mnie kamieniach. Trudno, nauczka na przyszłość, żeby pstrykać od razu.
Ruszyłem żółtym szlakiem. Początek był całkiem przejezdny, jednak później kilkadziesiąt metrów musiałem nieść lub prowadzić rower i już chciałem nawet wracać, ale spojrzałem na mapę i miało tego być tylko około jednego kilometra, więc postanowiłem to przemęczyć. I dobrze, bo jeszcze ze sto metrów i dałem radę jechać powoli, asekuracyjnie, ale w miarę bezpiecznie. I mogę powiedzieć, że moja wytrwałość została nagrodzona ponieważ za niedługo rozpoczął się czterokilometrowy zjazd. Ekstra. Po drodze zrobiłem kilka fotek.
Dojechałem do asfaltu. I tu zaczęła się pierwsza większa jednoosobowa narada mentalna – w która stronę jechać? Nie potrafiłem znaleźć punktu na mapie, w którym się znajdowałem, jednak na podstawie słońca ustaliłem, że lepiej jechać w prawo. I tak rzeczywiście było. A, żeby już wszystko było git, to rozpoczął się kolejny zjazd. Asfaltowy. Samo rozpędziło mnie spokojnie do sześćdziesiątki, ale musiałem uważać, bo a nóż samochód mi wyjedzie lub pieszy będzie. Zwalniałem do bezpiecznych prędkości.
Tym kawałkiem szlaku przejechałem przez przepiękne tereny. Minąłem (chyba) Chatkę Górzystów, i Schronisko Orle.
W końcu trasa doprowadziła mnie do drogi głównej.
Była siedemnasta pięć, kiedy zdecydowałem się, że skoro jestem tak blisko, to zajadę do słynnego Harrachova. Droga to sam szybki zjazd po asfalcie. Tym razem tylko 67km/h z groszami, ale nie bicie rekordów było moim zamiarem.
W samym Harrachovie zrobiłem kilka fotek, w tym skoczni, przypadkiem przestraszyłem na zjeździe pewną babcię, która zaczęła coś krzyczeć po czesku i pojechałem sobie w drogę powrotną – do Szklarskiej Poręby znaczy się.
Dopiero teraz wcześniejszy zjazd zaczął mi się nie podobać, kiedy przemienił się w podjazd. Ale na szczęści wkrótce wyprzedził mnie jakiś młody gościu na szosie Authora, więc usiadłem mu na koło i poszło całkiem szybko. Nasza konwersacja nie była długa - „Thanks!”, „No problem”.
W okolicy Jakuszyc skręciłem ponownie w teren. To był przyjemny fragment. Lekka jazda. Prawie cały czas z górki. W taki sposób dotarłem do Szklarskiej Poręby. Tutaj niestety krótka przerwa na znalezienie trasy. Ja wiem, że mój wzrok jest bardziej sokoli niż sokoła, ale tych znaczków naprawdę czasem jest za mało, szczególnie w miejscowościach. A czasem ludzie pomagają im się wyrecyclingować z ich pierwotnych miejsc.
No dobra. Przynajmniej zaliczyłem fajny zjazd asfaltem przez miejscowość. Po odnalezieniu właściwej drogi zaczął się chyba najbardziej urokliwy kawałek trasy. Prowadziła ona przez las, leśną ścieżką z odrobiną kamyczków czy też szutru. Wszędzie pachniało przyrodą, a po drodze mijałem górskie strumyki pełne mieniącej się wody. Po prostu bajka.
W taki przyjemny sposób dojechałem do Przesieki.
Tutaj pojawił się kolejny problem ze znalezieniem odpowiedniej trasy. Ewidentnie długie odcinki bez jakiegokolwiek znaczka mi nie służą. Tym razem okazało się, że ten znajduje się za chamskim podjazdem, który miałem nadzieję akurat ominąć jakoś i nawet zjechałem jeszcze raz kawałek w dół w poszukiwaniu zielonej ikonki na białym tle. Jednak mimo wszystko ucieszyłem się kiedy na górze okazało się, że jestem cały czas na dobrej drodze. Cieszyłem się tak za każdym razem, całkiem jak małe dziecko. Jednak nie trwało to długo.
Nie minęło wiele czasu, kiedy zrozumiałem, że prawdziwy podjazd dopiero przede mną. 22x32. I wszystko jasne. Po wyjeździe z miejscowości zaczęło się najgorsze. I gdyby nie to, że chciałem móc przejechać jak najwięcej kilometrów i niepotrzebnie nie obniżać średniej, to najzwyczajniej w świecie bym podprowadził.
Zatrzymałem się. Już nie ważne było, że mi się rysuje napis XTR na lewym pedale, chociaż jak kładłem rower na asfalcie, to byłem delikatny. Usiadłem sobie, wyjąłem mapę i zacząłem jeść banana. W tym czasie z lasu poczęły wydobywać się jakieś dziwne dźwięki. Czyżby szedł na mnie bezdomny dziadek górski ze swojej kryjówki albo jakaś sarna lub dzik? Wszystko jedno. Przyspieszyłem tempo spożywania strawy. Drogę już wybrałem – najpierw trochę pod górę, potem do góry, a potem już tylko pod górę – wszystko jasne. Szybko założyłem na siebie plecak i zacząłem gnać tempem 7-9km/h. Czad. Co jakiś czas się oglądałem za siebie, ale nic z lasu nie wylazło, żeby mnie dogonić i zjeść. Widocznie dwie skórki od banana wystarczyły, żeby uratować mi życie.
Zwolniłem do sześciu kaemów na godzinę, a potem chyba do jeszcze mniej. Później w rozmowie z Tomkiem dowiedziałem się, że jechałem początkowy kawałek do drogi pod Odrodzenie. Thx, ale nie dzisiaj. Zresztą i tak już było coraz ciemniej. Chyba dochodziła już dwudziesta, o ile już nie było po. Teoretycznie obliczyłem, że mam czas do dwudziestej dwadzieścia, a potem bezwzględnie muszę znajdować się poza lasem, bo raz, że nie zdołam zobaczyć znaczków i się zgubię, dwa, że obawiałem się spotkania na drodze jakiegoś psa lub dzika, a trzy, że samemu w obcym terenie i do tego w terenie w nocy jest smutno, niefajnie i płakać się chce.
Ok. Po okropnym podjeździe za Przesieką i kontynuowaniu drogi jak na samym początku wyprawy szlakiem ER-2, zaczął się ekstra zjazd. Asfalt, trochę dziur, trzeba było uważać i ewentualnie podskakiwać, ale 45-50km/h trzymałem. W taki sposób dojechałem do Borowic.
I tu kolejna jednoosobowa narada - co robić. Tym razem musiałem szybko decydować, ale też szukać szybkiego powrotu. Teraz wiem, że słusznie postąpiłem rezygnując z przejazdu przez Borowice i zostając na chwilę na niebieskim szlaku pieszym. I tak czterysta metrów dalej się połączył z ER-2, ale ja zyskałem jakieś dziesięć, piętnaście minut. Cennych minut jazdy przy resztkach światła wieczornego. Pamiętam, że było już około 20:20, kiedy zdecydowałem się na desperaci ruch i znów wjechałem w teren. Jakieś siedemset metrów dalej miałem chwilę zawahania. Odpaliłem obie lampki, jednak SHL-01 gasł mi pod wpływem wstrząsów. Miałem do pokonania jakiś podjazd. Gdzieś przez drzewa usłyszałem szczekanie psów. Szczekały jakieś pięćset metrów wcześniej, kiedy przejeżdżałem koło jakiejś posesji. Teoretycznie gdybym zawrócił, to na zjeździe chyba dałbym radę uciec. Piszę chyba, bo dotychczas ścigałem się po płaskim i zawsze dawało radę, tylko że z jamnikami i innymi ratlerkami.
Wyciągnąłem mapę. Szybkie oszacowanie – jestem tu, czyli do asfaltowej drogi muszę mieć pewnie z tyle. Kilometr. Około kilometra. Dobra, dam radę, pełen luz. Ruszyłem dalej. Po drodze przez moją głowę przechodziły myśli „pierwszy raz w górach na rowerze i już go GOPR będzie musiał szukać;)".
Dojechałem do asfaltu. Uff. Dam radę. Ruszyłem. Pod górkę, ale co z tego. Teraz już mógł sobie w pełni zapadać zmrok. Byłem na asfalcie. Żadnych skrętów. Już tylko tą drogę miałem dojechać do Karpacza.
Tak więc wspinałem się. Przejechałem przez Przełęcz pod Czołem zupełnie o tym nie wiedząc. Chciało mi się pić. Już od jakiegoś czasu oszczędzałem, bo po drodze nie było żadnego bufetu. Tzn. nie chciało mi się szukać żadnego łatwo dostępnego sklepu, spod którego nikt by mi roweru nie pożyczył na wieczne oddanie.
W końcu zobaczyłem przy drodze kota, w któego oczach odczytałem współczujące słowa otuchy „Miau, miau, wspinaj się dalej, cieniasie”. Niedoczekanie twoje, kocie, bo dwadzieścia metrów po tobie minąłem tabliczkę z napisem Karpacz. Jeszcze tylko końcówka podjazdu i zaczął się zjazd. Zjazd bajka. Serpentynka. Jakieś sześć, siedem kilometrów. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę bez pedałowania. Nawet wyprzedziłem na jakiś zakręcie dwa samochody. Rower-power.
Trasę zakończyłem jeszcze wspięciem się po schodach do pokoju. Przed drzwiami przywitał mnie jeszcze sąsiad z pokoju obok delektując się dymem z palącego się kawałka suchego liścia owiniętego w biały papierek z pomarańczową końcówką.
Żeby podsumować: było fajnie.
Sama czynność zmiany opon zajęła mi strasznie dużo czasu. Wstałem bardzo wcześniej, jak na mnie (można nawet powiedzieć, że w środku nocy), bo o 6:30. Ale mocno się guzdrałem więc zmieniłem opony i łańcuch oraz go wymyłem i nasmarowałem ostatecznie dopiero bankowo po dziesiątej.
Potem poszedłem coś zjeść na śniadanie, ale nie było zbyt dużego wyboru: płatki z mlekiem, jabłko, pomidor, banany. Jednak najgorsze było to, że zaczęło kropić, a po chwili padać. Zdecydowałem, że na razie na bike nie wychodzę i pojechaliśmy samochodem obejrzeć pobliskie rejony. Ten trip zajął dobrą godzinę.
W międzyczasie przestało padać, a my przy okazji zrobiliśmy zakupy, więc można było wracać. Rower na dach zapakowałem chyba koło dwunastej i jakoś wkrótce wystartowaliśmy. Po drodze kupno mapy. Skierowaliśmy się trochę na czuja na zachód mijając Piechowice, Jelenią Górą, Szklarską Porębę (z tym, że niekoniecznie w takiej kolejności:)), aż dojechaliśmy do Świerardowa Zdrój. I tu out z samochodu. Patrząc co miejscowość na mapę zdecydowałem, że to właśnie stąd chcę zacząć trasę.
Napełniłem bidony, polansowałem się na Orlenie i ruszyłem;)
Kierunek - szlakiem ER-2 do jak najbliżej Karpacza. Jednak jak się okazało wcale nie było to takie proste jak na papierze. Na samym początku trasy czułem się trochę zbyt ciężki, zdecydowanie cięższy niż zwykle. Przez ten plecak było mi nienaturalnie i miałem wrażenie, że ciągnie mnie do tyłu. A na dodatek początek to był jeden długaśny podjazd. Na znacznym fragmencie gorszy od Miodowej i zdecydowanie bardziej uciążliwy.
Zrobiłem sobie 8,5km w taki sposób, zanim dojechałem na prawie szczyt, gdzie była jakaś fajna chatka - restauracja czy cuś, w każdym bądź razie duże to to było i oferowało usługi gastronomiczne. Ale przede wszystkim były tu super widoki – chyba najlepsze, jakie w ogóle dzisiaj widziałem. Niestety myśląc, że zaraz będę zawracał nie pstryknąłem foty. A błąd, bo za chwilę zdecydowałem się jechać dalej szlakiem pieszym i nie chciało mi się już dokładać półtora kilometra z czego większość po luźnych nieprzejezdnych dla mnie kamieniach. Trudno, nauczka na przyszłość, żeby pstrykać od razu.
Ruszyłem żółtym szlakiem. Początek był całkiem przejezdny, jednak później kilkadziesiąt metrów musiałem nieść lub prowadzić rower i już chciałem nawet wracać, ale spojrzałem na mapę i miało tego być tylko około jednego kilometra, więc postanowiłem to przemęczyć. I dobrze, bo jeszcze ze sto metrów i dałem radę jechać powoli, asekuracyjnie, ale w miarę bezpiecznie. I mogę powiedzieć, że moja wytrwałość została nagrodzona ponieważ za niedługo rozpoczął się czterokilometrowy zjazd. Ekstra. Po drodze zrobiłem kilka fotek.
Dojechałem do asfaltu. I tu zaczęła się pierwsza większa jednoosobowa narada mentalna – w która stronę jechać? Nie potrafiłem znaleźć punktu na mapie, w którym się znajdowałem, jednak na podstawie słońca ustaliłem, że lepiej jechać w prawo. I tak rzeczywiście było. A, żeby już wszystko było git, to rozpoczął się kolejny zjazd. Asfaltowy. Samo rozpędziło mnie spokojnie do sześćdziesiątki, ale musiałem uważać, bo a nóż samochód mi wyjedzie lub pieszy będzie. Zwalniałem do bezpiecznych prędkości.
Tym kawałkiem szlaku przejechałem przez przepiękne tereny. Minąłem (chyba) Chatkę Górzystów, i Schronisko Orle.
W końcu trasa doprowadziła mnie do drogi głównej.
Była siedemnasta pięć, kiedy zdecydowałem się, że skoro jestem tak blisko, to zajadę do słynnego Harrachova. Droga to sam szybki zjazd po asfalcie. Tym razem tylko 67km/h z groszami, ale nie bicie rekordów było moim zamiarem.
W samym Harrachovie zrobiłem kilka fotek, w tym skoczni, przypadkiem przestraszyłem na zjeździe pewną babcię, która zaczęła coś krzyczeć po czesku i pojechałem sobie w drogę powrotną – do Szklarskiej Poręby znaczy się.
Dopiero teraz wcześniejszy zjazd zaczął mi się nie podobać, kiedy przemienił się w podjazd. Ale na szczęści wkrótce wyprzedził mnie jakiś młody gościu na szosie Authora, więc usiadłem mu na koło i poszło całkiem szybko. Nasza konwersacja nie była długa - „Thanks!”, „No problem”.
W okolicy Jakuszyc skręciłem ponownie w teren. To był przyjemny fragment. Lekka jazda. Prawie cały czas z górki. W taki sposób dotarłem do Szklarskiej Poręby. Tutaj niestety krótka przerwa na znalezienie trasy. Ja wiem, że mój wzrok jest bardziej sokoli niż sokoła, ale tych znaczków naprawdę czasem jest za mało, szczególnie w miejscowościach. A czasem ludzie pomagają im się wyrecyclingować z ich pierwotnych miejsc.
No dobra. Przynajmniej zaliczyłem fajny zjazd asfaltem przez miejscowość. Po odnalezieniu właściwej drogi zaczął się chyba najbardziej urokliwy kawałek trasy. Prowadziła ona przez las, leśną ścieżką z odrobiną kamyczków czy też szutru. Wszędzie pachniało przyrodą, a po drodze mijałem górskie strumyki pełne mieniącej się wody. Po prostu bajka.
W taki przyjemny sposób dojechałem do Przesieki.
Tutaj pojawił się kolejny problem ze znalezieniem odpowiedniej trasy. Ewidentnie długie odcinki bez jakiegokolwiek znaczka mi nie służą. Tym razem okazało się, że ten znajduje się za chamskim podjazdem, który miałem nadzieję akurat ominąć jakoś i nawet zjechałem jeszcze raz kawałek w dół w poszukiwaniu zielonej ikonki na białym tle. Jednak mimo wszystko ucieszyłem się kiedy na górze okazało się, że jestem cały czas na dobrej drodze. Cieszyłem się tak za każdym razem, całkiem jak małe dziecko. Jednak nie trwało to długo.
Nie minęło wiele czasu, kiedy zrozumiałem, że prawdziwy podjazd dopiero przede mną. 22x32. I wszystko jasne. Po wyjeździe z miejscowości zaczęło się najgorsze. I gdyby nie to, że chciałem móc przejechać jak najwięcej kilometrów i niepotrzebnie nie obniżać średniej, to najzwyczajniej w świecie bym podprowadził.
Zatrzymałem się. Już nie ważne było, że mi się rysuje napis XTR na lewym pedale, chociaż jak kładłem rower na asfalcie, to byłem delikatny. Usiadłem sobie, wyjąłem mapę i zacząłem jeść banana. W tym czasie z lasu poczęły wydobywać się jakieś dziwne dźwięki. Czyżby szedł na mnie bezdomny dziadek górski ze swojej kryjówki albo jakaś sarna lub dzik? Wszystko jedno. Przyspieszyłem tempo spożywania strawy. Drogę już wybrałem – najpierw trochę pod górę, potem do góry, a potem już tylko pod górę – wszystko jasne. Szybko założyłem na siebie plecak i zacząłem gnać tempem 7-9km/h. Czad. Co jakiś czas się oglądałem za siebie, ale nic z lasu nie wylazło, żeby mnie dogonić i zjeść. Widocznie dwie skórki od banana wystarczyły, żeby uratować mi życie.
Zwolniłem do sześciu kaemów na godzinę, a potem chyba do jeszcze mniej. Później w rozmowie z Tomkiem dowiedziałem się, że jechałem początkowy kawałek do drogi pod Odrodzenie. Thx, ale nie dzisiaj. Zresztą i tak już było coraz ciemniej. Chyba dochodziła już dwudziesta, o ile już nie było po. Teoretycznie obliczyłem, że mam czas do dwudziestej dwadzieścia, a potem bezwzględnie muszę znajdować się poza lasem, bo raz, że nie zdołam zobaczyć znaczków i się zgubię, dwa, że obawiałem się spotkania na drodze jakiegoś psa lub dzika, a trzy, że samemu w obcym terenie i do tego w terenie w nocy jest smutno, niefajnie i płakać się chce.
Ok. Po okropnym podjeździe za Przesieką i kontynuowaniu drogi jak na samym początku wyprawy szlakiem ER-2, zaczął się ekstra zjazd. Asfalt, trochę dziur, trzeba było uważać i ewentualnie podskakiwać, ale 45-50km/h trzymałem. W taki sposób dojechałem do Borowic.
I tu kolejna jednoosobowa narada - co robić. Tym razem musiałem szybko decydować, ale też szukać szybkiego powrotu. Teraz wiem, że słusznie postąpiłem rezygnując z przejazdu przez Borowice i zostając na chwilę na niebieskim szlaku pieszym. I tak czterysta metrów dalej się połączył z ER-2, ale ja zyskałem jakieś dziesięć, piętnaście minut. Cennych minut jazdy przy resztkach światła wieczornego. Pamiętam, że było już około 20:20, kiedy zdecydowałem się na desperaci ruch i znów wjechałem w teren. Jakieś siedemset metrów dalej miałem chwilę zawahania. Odpaliłem obie lampki, jednak SHL-01 gasł mi pod wpływem wstrząsów. Miałem do pokonania jakiś podjazd. Gdzieś przez drzewa usłyszałem szczekanie psów. Szczekały jakieś pięćset metrów wcześniej, kiedy przejeżdżałem koło jakiejś posesji. Teoretycznie gdybym zawrócił, to na zjeździe chyba dałbym radę uciec. Piszę chyba, bo dotychczas ścigałem się po płaskim i zawsze dawało radę, tylko że z jamnikami i innymi ratlerkami.
Wyciągnąłem mapę. Szybkie oszacowanie – jestem tu, czyli do asfaltowej drogi muszę mieć pewnie z tyle. Kilometr. Około kilometra. Dobra, dam radę, pełen luz. Ruszyłem dalej. Po drodze przez moją głowę przechodziły myśli „pierwszy raz w górach na rowerze i już go GOPR będzie musiał szukać;)".
Dojechałem do asfaltu. Uff. Dam radę. Ruszyłem. Pod górkę, ale co z tego. Teraz już mógł sobie w pełni zapadać zmrok. Byłem na asfalcie. Żadnych skrętów. Już tylko tą drogę miałem dojechać do Karpacza.
Tak więc wspinałem się. Przejechałem przez Przełęcz pod Czołem zupełnie o tym nie wiedząc. Chciało mi się pić. Już od jakiegoś czasu oszczędzałem, bo po drodze nie było żadnego bufetu. Tzn. nie chciało mi się szukać żadnego łatwo dostępnego sklepu, spod którego nikt by mi roweru nie pożyczył na wieczne oddanie.
W końcu zobaczyłem przy drodze kota, w któego oczach odczytałem współczujące słowa otuchy „Miau, miau, wspinaj się dalej, cieniasie”. Niedoczekanie twoje, kocie, bo dwadzieścia metrów po tobie minąłem tabliczkę z napisem Karpacz. Jeszcze tylko końcówka podjazdu i zaczął się zjazd. Zjazd bajka. Serpentynka. Jakieś sześć, siedem kilometrów. Pięćdziesiąt kilometrów na godzinę bez pedałowania. Nawet wyprzedziłem na jakiś zakręcie dwa samochody. Rower-power.
Trasę zakończyłem jeszcze wspięciem się po schodach do pokoju. Przed drzwiami przywitał mnie jeszcze sąsiad z pokoju obok delektując się dymem z palącego się kawałka suchego liścia owiniętego w biały papierek z pomarańczową końcówką.
Żeby podsumować: było fajnie.
Niedziela, 24 sierpnia 2008Kategoria .Trek., Night Bike, zz Wakacje zz
Night Bike do domu
Rower:
23.35 km (0.00km teren) czas jazdy: 01:11 h AVS:19.73km/h
Dzisiaj tylko samochodem z wioski do Łęczycy i powrót rowerem zupełnie lajtowo, ale nightową porą. I w tym miejscu zarekomenduję sześciodiodową lampkę Adder SHL-01 - jest po prostu rewelacyjna. Cztery dychy, a pali lepiej od Cat-Eye HL-EL300 za sto pięćdziesiąt niegdyś zika. Z tym, że mój egzemplarz jest trochę wadliwy i ma trzaski w terenie, ale to do zrobienia jest.
Anyway. Jutro kierunek Karpacz, a po drodze muszę kupić linkę, pancerze i coś do cięcia tego czegoś, bo mi moja tylna przerzutka już od jakichś dwustu trzydziestu kilometrów strajkuje. Fajny dzień się jutro zapowiada.
Anyway. Jutro kierunek Karpacz, a po drodze muszę kupić linkę, pancerze i coś do cięcia tego czegoś, bo mi moja tylna przerzutka już od jakichś dwustu trzydziestu kilometrów strajkuje. Fajny dzień się jutro zapowiada.
Piątek, 22 sierpnia 2008Kategoria ..>100km, ..>200km, .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz, ..>150km
Wycieczka do Ciechocinka, Torunia, Kowalewa, Golubia-Dobrzynia
Rower:
202.70 km (0.20km teren) czas jazdy: 08:24 h AVS:24.13km/h
Wycieczka miała być do Ciechocinka i z powrotem. Przewidywany dystans 230km.
Ze bazy wyruszyłem o ~9:00, czyli z godzinnym opóźnieniem w stosunku do planowanego czasu wyjazdu. Jednak tym razem nie był to problem, ponieważ nie musiałem jechać na żadne umówione spotkanie.
Dzisiaj byłem już na slickach i bawiłem się, że mam pseudoszosówkę. Niestety prawda jest taka, że to wciąż tylko mtb i nie ma co liczyć na szybką jazdę jak szosówką.
Trasa mego dzisiejszego tripa leciała przez Kłodawę, Przedecz, Izbicę Kujawską, Osięciny, Ujmę Dolną, Zakrzewo, Aleksandrów Kujawski, aż doprowadziła mnie do Ciechocinka. Po drodze trzaskałem fotki tego, co mi się musiało podobać. Niestety jeśli chodzi o widoki krajobrazów to cieniutko, ale figurek było dosłownie multum, a do nich doszło jeszcze parę kościołów.
Sama trasa prowadziła po dosyć dobrej jakości asfalcie. Większość dróg, jeśli nie wszystkie, to drogi wojewódzkie.
Ciechocinek - miasteczko jest czyściutkie i zadbane, ale to by było na tyle. Co prawda jest dużo odremontowanych budynków, ale i tak całość wydaje się być przereklamowana. Raczej nie przyjechałbym tu na wczasy.
Tężnie
OK. Dość zwierzeń. Miałem w nogach 120km ze 110 teoretycznych km, które powinienem przejechać, gdybym nie minizwiedzanie, a czułem się ekstra. Nie na tyle jednak by chcieć wracać tą samą lub podobną trasą. Bo szczerze mówiąc nie podobały mi się tereny - pola, na nich nie pamiętam co, płasko, względnie czasem faliście, wieś, pięćset metrów przerwy, znowu wieś, zero lasów, nuda po prostu. Jedyny las jaki był, to około sześćdziesiątego kilometra.
Z Ciechocinka wystartowałem na Toruń. Jeszcze tylko za Ciechocinkiem odczekałem aż się podniosą szlabany i ruszyłem dalej mijając około kilometrowy korek samochodów na DK1. :) Dwadzieścia kilometrów z czymś i dotarłem. CPN, znaczy się Shell i stąd na Stare Miasto albo prawie, ale w każdym bądź razie ładne widoki oraz zabytki były.
Prawdopodobny widok na Stare Miasto oraz oficjalnie zatwierdzony, że na most Ernesta MAlinowskiego o długości 997m i rozpiętości przęseł 94,16m, wybudowany w 1872, eksploatowany od 1873.
Nie wiem co to za budowla, ale mi się podoba.
Z Torunia ruszyłem w kierunku miejscowości, w której trzy razy grałem w turnieju szachowym - Kowalewo Pomorskie. Dojechałem bezpiecznie.
Następny kierunek to Golub-Dobrzyń. Można powiedzieć, że tutaj dopadł mnie kryzys i to drugi już. Pierwszy na trasie do Kowalewa. Nie było to coś nagłego i strasznego. Raczej stopniowo postępujące zmęczenie. Szybko zjadłem dwa banany, ale trochę mało mi było. No nic.
Dotarłem pod zamek. Wygląda naprawdę okazale. Tak samo widok ze wzgórza na miasteczko.
W tle zamek w Golubiu-Dobrzyniu
Powrót do domu samochodem.
Ze bazy wyruszyłem o ~9:00, czyli z godzinnym opóźnieniem w stosunku do planowanego czasu wyjazdu. Jednak tym razem nie był to problem, ponieważ nie musiałem jechać na żadne umówione spotkanie.
Dzisiaj byłem już na slickach i bawiłem się, że mam pseudoszosówkę. Niestety prawda jest taka, że to wciąż tylko mtb i nie ma co liczyć na szybką jazdę jak szosówką.
Trasa mego dzisiejszego tripa leciała przez Kłodawę, Przedecz, Izbicę Kujawską, Osięciny, Ujmę Dolną, Zakrzewo, Aleksandrów Kujawski, aż doprowadziła mnie do Ciechocinka. Po drodze trzaskałem fotki tego, co mi się musiało podobać. Niestety jeśli chodzi o widoki krajobrazów to cieniutko, ale figurek było dosłownie multum, a do nich doszło jeszcze parę kościołów.
Sama trasa prowadziła po dosyć dobrej jakości asfalcie. Większość dróg, jeśli nie wszystkie, to drogi wojewódzkie.
Ciechocinek - miasteczko jest czyściutkie i zadbane, ale to by było na tyle. Co prawda jest dużo odremontowanych budynków, ale i tak całość wydaje się być przereklamowana. Raczej nie przyjechałbym tu na wczasy.
Tężnie
OK. Dość zwierzeń. Miałem w nogach 120km ze 110 teoretycznych km, które powinienem przejechać, gdybym nie minizwiedzanie, a czułem się ekstra. Nie na tyle jednak by chcieć wracać tą samą lub podobną trasą. Bo szczerze mówiąc nie podobały mi się tereny - pola, na nich nie pamiętam co, płasko, względnie czasem faliście, wieś, pięćset metrów przerwy, znowu wieś, zero lasów, nuda po prostu. Jedyny las jaki był, to około sześćdziesiątego kilometra.
Z Ciechocinka wystartowałem na Toruń. Jeszcze tylko za Ciechocinkiem odczekałem aż się podniosą szlabany i ruszyłem dalej mijając około kilometrowy korek samochodów na DK1. :) Dwadzieścia kilometrów z czymś i dotarłem. CPN, znaczy się Shell i stąd na Stare Miasto albo prawie, ale w każdym bądź razie ładne widoki oraz zabytki były.
Prawdopodobny widok na Stare Miasto oraz oficjalnie zatwierdzony, że na most Ernesta MAlinowskiego o długości 997m i rozpiętości przęseł 94,16m, wybudowany w 1872, eksploatowany od 1873.
Nie wiem co to za budowla, ale mi się podoba.
Z Torunia ruszyłem w kierunku miejscowości, w której trzy razy grałem w turnieju szachowym - Kowalewo Pomorskie. Dojechałem bezpiecznie.
Następny kierunek to Golub-Dobrzyń. Można powiedzieć, że tutaj dopadł mnie kryzys i to drugi już. Pierwszy na trasie do Kowalewa. Nie było to coś nagłego i strasznego. Raczej stopniowo postępujące zmęczenie. Szybko zjadłem dwa banany, ale trochę mało mi było. No nic.
Dotarłem pod zamek. Wygląda naprawdę okazale. Tak samo widok ze wzgórza na miasteczko.
W tle zamek w Golubiu-Dobrzyniu
Powrót do domu samochodem.
Czwartek, 21 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz, zz Wakacje zz
Relację z tego wypadu zacząłem
Rower:
27.22 km (7.80km teren) czas jazdy: 01:21 h AVS:20.16km/h
Lajtowa przejażdżka po okolicznych wioskach. Popstrykałem też trochę obiektów natury religijnej. Strasznie dużo ich było.
Kościoły: w Nowej Sobótce oraz w Starej Sobótce
A tu ciekawie ukształtowane drzewo z gniazdem bocianim
Trek ładny i Trek brzydki
Kościoły: w Nowej Sobótce oraz w Starej Sobótce
A tu ciekawie ukształtowane drzewo z gniazdem bocianim
Trek ładny i Trek brzydki
Wtorek, 19 sierpnia 2008Kategoria .Trek.
Na Plac Grunwaldzki, stąd przez
Rower:
43.42 km (16.10km teren) czas jazdy: 01:54 h AVS:22.85km/h
Na Plac Grunwaldzki, stąd przez Lasek Arkoński na Głębokie, terenem do Bartoszewa, asfaltem do Dobrej, Wołczkowa, w kierunku Głębokiego, dokończenie okrążania jeziora i przez Lasek Arkoński na Plac Grunwaldzki, dalej "pod parasole" i do domu.
Poniedziałek, 18 sierpnia 2008Kategoria .Trek., zz Foto zz
Usuwanie skutków maratonu:
Rower:
23.59 km (3.80km teren) czas jazdy: 01:03 h AVS:22.47km/h
Usuwanie skutków maratonu: mycie napędu, przesmarowanie sterów. W trakcie zauważyłem, że wykrzywiło mi się jedno ogniwo w łańcuchu i to właśnie ono było przyczyną przeskakiwania na czterech najmniejszych koronkach w czasie maratonu, a więc wszystko ok.
Gdzieś tu widać element, który uległ lokalnej utracie stateczności.
Wstawiłem drugą spinkę. Okazało się też, że pierwsza spinka też jest trochę skrzywiona, więc ją wyprostowałem.
A po chwili trochę niefajnie się poczułem, kiedy zobaczyłem o to..
Później poszedłem się przejechać, a żeby było fajne, to w drodze powrotnej zmokłem.
Najprawdopodobniej jutro wyjeżdżam dlatego wszystkich trzech czytelników, którzy tu wpadają i przesiadują godzinami w oczekiwaniu na kolejny wpis oraz pozostałych wszystkich dwóch czytelników już teraz chcę uprzedzić, że nastąpi krótka przerwa w apdejcie.
Gdzieś tu widać element, który uległ lokalnej utracie stateczności.
Wstawiłem drugą spinkę. Okazało się też, że pierwsza spinka też jest trochę skrzywiona, więc ją wyprostowałem.
A po chwili trochę niefajnie się poczułem, kiedy zobaczyłem o to..
Później poszedłem się przejechać, a żeby było fajne, to w drodze powrotnej zmokłem.
Najprawdopodobniej jutro wyjeżdżam dlatego wszystkich trzech czytelników, którzy tu wpadają i przesiadują godzinami w oczekiwaniu na kolejny wpis oraz pozostałych wszystkich dwóch czytelników już teraz chcę uprzedzić, że nastąpi krótka przerwa w apdejcie.
Niedziela, 17 sierpnia 2008Kategoria Maraton, .Trek., zz Foto zz
Maraton w Barlinku</big>
Rower:
70.42 km (63.00km teren) czas jazdy: 04:51 h AVS:14.52km/h
Maraton w Barlinku
Miejsce:
- 17 w M2
- 58 w Open
Termin maratonu powoli się zbliżał, a ja nie wiedziałem czy pojadę. Jazda pociągiem do przyjemnych nie należy, a samochód się popsuł. Na szczęście panowie mechanikowie zdążyli go naprawić i w czwartek przelałem wpisowe na konto organizatora.
Jako, że nie jestem w ciemie bity, to już od prawie miesiąca przygotowywałem odpowiednią kondycję organizmu poprzez systematyczne chodzenie spać nie wcześniej niż o godzinie drugiej i wstając tylko chyba dwa razy wcześniej niż o ósmej.
W sobotę wieczorem jednak było inaczej - położyłem się o północy, ale i tak zasnąłem dopiero po drugiej. :) Obudziłem się rano o 6:00, potem 6:05, a wstałem o 6:44. Jednak tym razem wyjazd odbył się rekordowo wcześnie, bo o 7:41 i na miejscu byłem chyba parę minut po dziewiątej, co teoretycznie powinno dać dużo czasu na zapisanie się, przebranie, przygotowanie roweru i picia, dojedzenie śniadania, zrobienie rozgrzewki oraz najważniejszą rzecz przed zawodami- wizytę w wc. Praktycznie było trochę inaczej, bowiem trochę się guzdrałem, przez co na starcie ustawiłem się dalej niż bym chciał, ale trudno.
Ruszyliśmy. Jechałem sobie na totalnym lajcie. Niestety kilka km później zacząłem tego żałować, ale o tym za chwilę. Początek to wyjechanie z okolic jeziora w kierunku miasta, okrążenie ryneczku i powrót na obrzeża miasteczka. Tu nastąpił ostry start i wjazd do lasu. A nadmienię tylko, że start honorowy pod przewodnictwem policjantów.
Ok. Wjechaliśmy do lasu. Fajny las - drzewa są. A tu nagle mokry bruk sobie leci normalnie. No to sobie najzwyczajniej w świecie spanikowałem po tym, jak ostatnio zachowywały się moje opony na bruku w Puszczy Bukowej i świadomie jechałem powolutku, byle się nie wywalić, bo podobno gleby bolą.
Jadąc powoli wyprzedziło mnie multum ludków. Już lepiej było zaryzykować glebę na bruku i pojechać trochę szybciej, bo zaraz potem zaczął się zjazd, na którym ekipa jechała wolniej niż antymistrz zjazdów Adamicki, więc już musiało być źle, a zaraz potem singletrack. Trochę się rozczarowałem tym, że trafiłem na pokaz wyprowadzania rowerów na spacer, kiedy goście zamiast jechać najzwyczajniej w świecie po prostu sobie szli! Błotko - idziemy, góreczka - idziemy, piaseczek - idziemy. I tak przez prawie całe pierwsze okrążenie.
Trochę szerzej zrobiło się dopiero na kilka km przed końcem pierwszego okrążenia. Ale wtedy to już dawno było pozamiatane. Wcześniej złapał mnie skurcz i żeby było fajnie to musiałem położyć rower w kałuży, która mi sięgała do połowy łydki, żeby zająć się nogą. Od tej pory przestałem jechać jak totalny leszcze i zacząłem jechać jak mega leszcz - mega wolno i miękko, a na podjazdach pasowałem i podprowadzałem. Pod koniec drugiego koła trochę przyśpieszyłem, kiedy poczułem jak moją duma została obrażona przez jakiegoś gościa bez spd, który mnie właśnie wyprzedził. :)
Do mety dojechałem po czterech godzinach, czterdziestu minutach i iluś tam sekundach. Gdzieś w totalnej końcówce oczywiście.
Z tej okazji chciałbym zrzucić całą odpowiedzialność za niepowodzenie na czynniki nadprzyrodzone i na nie wiem co jeszcze, ale jak coś wymyślę, to dopiszę. Acha i używam także wymówki nr 16 i 59 z Tomu II Wielkiej Księgi Wymówek.
Wstyd mi za mój wynik..
Edit:
Zagadka
Czy wiesz czym się różni pielgrzymka rowerowa od kolarskiej?
(odpowiedź niżej)
Na kolarskiej jest EPO na postojach.
Miejsce:
- 17 w M2
- 58 w Open
Termin maratonu powoli się zbliżał, a ja nie wiedziałem czy pojadę. Jazda pociągiem do przyjemnych nie należy, a samochód się popsuł. Na szczęście panowie mechanikowie zdążyli go naprawić i w czwartek przelałem wpisowe na konto organizatora.
Jako, że nie jestem w ciemie bity, to już od prawie miesiąca przygotowywałem odpowiednią kondycję organizmu poprzez systematyczne chodzenie spać nie wcześniej niż o godzinie drugiej i wstając tylko chyba dwa razy wcześniej niż o ósmej.
W sobotę wieczorem jednak było inaczej - położyłem się o północy, ale i tak zasnąłem dopiero po drugiej. :) Obudziłem się rano o 6:00, potem 6:05, a wstałem o 6:44. Jednak tym razem wyjazd odbył się rekordowo wcześnie, bo o 7:41 i na miejscu byłem chyba parę minut po dziewiątej, co teoretycznie powinno dać dużo czasu na zapisanie się, przebranie, przygotowanie roweru i picia, dojedzenie śniadania, zrobienie rozgrzewki oraz najważniejszą rzecz przed zawodami- wizytę w wc. Praktycznie było trochę inaczej, bowiem trochę się guzdrałem, przez co na starcie ustawiłem się dalej niż bym chciał, ale trudno.
Ruszyliśmy. Jechałem sobie na totalnym lajcie. Niestety kilka km później zacząłem tego żałować, ale o tym za chwilę. Początek to wyjechanie z okolic jeziora w kierunku miasta, okrążenie ryneczku i powrót na obrzeża miasteczka. Tu nastąpił ostry start i wjazd do lasu. A nadmienię tylko, że start honorowy pod przewodnictwem policjantów.
Ok. Wjechaliśmy do lasu. Fajny las - drzewa są. A tu nagle mokry bruk sobie leci normalnie. No to sobie najzwyczajniej w świecie spanikowałem po tym, jak ostatnio zachowywały się moje opony na bruku w Puszczy Bukowej i świadomie jechałem powolutku, byle się nie wywalić, bo podobno gleby bolą.
Jadąc powoli wyprzedziło mnie multum ludków. Już lepiej było zaryzykować glebę na bruku i pojechać trochę szybciej, bo zaraz potem zaczął się zjazd, na którym ekipa jechała wolniej niż antymistrz zjazdów Adamicki, więc już musiało być źle, a zaraz potem singletrack. Trochę się rozczarowałem tym, że trafiłem na pokaz wyprowadzania rowerów na spacer, kiedy goście zamiast jechać najzwyczajniej w świecie po prostu sobie szli! Błotko - idziemy, góreczka - idziemy, piaseczek - idziemy. I tak przez prawie całe pierwsze okrążenie.
Trochę szerzej zrobiło się dopiero na kilka km przed końcem pierwszego okrążenia. Ale wtedy to już dawno było pozamiatane. Wcześniej złapał mnie skurcz i żeby było fajnie to musiałem położyć rower w kałuży, która mi sięgała do połowy łydki, żeby zająć się nogą. Od tej pory przestałem jechać jak totalny leszcze i zacząłem jechać jak mega leszcz - mega wolno i miękko, a na podjazdach pasowałem i podprowadzałem. Pod koniec drugiego koła trochę przyśpieszyłem, kiedy poczułem jak moją duma została obrażona przez jakiegoś gościa bez spd, który mnie właśnie wyprzedził. :)
Do mety dojechałem po czterech godzinach, czterdziestu minutach i iluś tam sekundach. Gdzieś w totalnej końcówce oczywiście.
Z tej okazji chciałbym zrzucić całą odpowiedzialność za niepowodzenie na czynniki nadprzyrodzone i na nie wiem co jeszcze, ale jak coś wymyślę, to dopiszę. Acha i używam także wymówki nr 16 i 59 z Tomu II Wielkiej Księgi Wymówek.
Wstyd mi za mój wynik..
Edit:
Zagadka
Czy wiesz czym się różni pielgrzymka rowerowa od kolarskiej?
(odpowiedź niżej)
Na kolarskiej jest EPO na postojach.